Artykuły

Felieton za pięć złotych

Nie chciałem, żeby z konieczności skrótowa i wybiórcza relacja ze spotkania dramatopisarzy w Bielsku-Białej zabrzmiała jak narzekanie, jak wyrzut. Jeśli tak się stało, to mój błąd. Ale też nie cofam niczego i podtrzymuję to, co tam jest napisane - Artur Pałyga odpowiada Pawłowi Wodzińskiemu.

Lubię i szanuję Pawła Wodzińskiego, jako partnera do rozmowy oraz jako ważną postać dla polskiego teatru. Ogromnie sobie cenię udział w ostatniej edycji bardzo mi bliskiego gdyńskiego festiwalu Raport, nad którą miał pieczę oraz jego skuteczne starania, aby był to festiwal polskiej dramaturgii. Dlatego, choć łatwo ulec pokusie ucieczki w ironię, żart, czy tekst typu: "my tu gadu gadu, a przede wszystkim jestem bardzo fajny", postaram się wykonać ten nieprzyjemny wysiłek nieucieczki, odsłonięcia się w całej niepewności słów.

Nie chciałem, żeby ta z konieczności skrótowa i wybiórcza relacja ze spotkania dramatopisarzy w Bielsku-Białej zabrzmiała jak narzekanie, jak wyrzut. Jeśli tak się stało, to mój błąd. Ale też nie cofam niczego i podtrzymuję to, co tam jest napisane. Może jednak warto to uzupełnić. Może zabrakło tam takiej oczywistej, wydawało mi się informacji, że ja strasznie kocham tę moją pracę w teatrze i strasznie mi się podoba to, że mogę ją wykonywać, że mogę pisać dla teatru i moje teksty są wystawiane. Że chętnie wykonuję te zamówienia i bez nich sobie już w ogóle nie wyobrażam. Że uwielbiam tę wspólną pracę z reżyserem i aktorami, to wykuwanie się tekstu na próbach podczas wspólnych rozmów, wspólne skupienie na wybranym i zadanym temacie. Że bardzo, bardzo cenię sobie te wszystkie spotkania, tych ludzi, z którymi, dzięki którym. -Cenię sobie- to niewłaściwie określenie, ale nie znajduję w tej chwili lepszego. Mam poczucie, że mam jakieś niewiarygodne szczęście w tym wszystkim. I tego szczęścia chciałem się przyczepić. Może niesłusznie. Może czepianie się to moja zawodowa choroba, jeszcze z dziennikarstwa.

Pierwszą miniaturę, jaką napisałem, po prostu wysłałem do teatrów, bo myślałem, że tak trzeba. Bez odpowiedzi. Nie miałem wtedy szczęścia. Być może do dziś tkwi razem z innymi tekstami innych autorów w jakichś teatralnych szafach, takich z jakiej wypadł tekst Pawła Demirskiego. Potem nowy dyrektor Teatru Polskiego w Bielsku-Białej, Robert Talarczyk ogłosił konkurs na sztukę o moim mieście. Miałem szczęście. Byłem, jako dziennikarz, na konferencji prasowej, na której to ogłosił. Napisałem. Sztuka wygrała i została wystawiona w tym teatrze na dużej scenie. Miałem szczęście, że spotkałem w życiu Roberta Talarczyka i że ogłosił ten konkurs. Mam realne podstawy, by sądzić, że gdyby nie to, nie byłoby mnie w teatrze i żadnych następnych sztuk bym nie napisał. Ale też na tym się mogło skończyć.

Serfując po internecie, natknąłem się przypadkiem na stronę Laboratorium Dramatu i link "wyślij nam swój tekst". Miałem szczęście, że to znalazłem. Wysłałem. W rezultacie Tadeusz Słobodzianek zaprosił mnie na słynne już i ważne warsztaty do Nasutowa (ich bezpośrednim efektem był "Żyd" zamówiony przez Roberta Talarczyka). Poznałem tam m.in. Łukasza Witt-Michałowskiego, Pawła Passiniego, Piotrka Ratajczaka. Miałem szczęście, że też tam byli. Łukasz Witt-Michałowski tworzył swoją Scenę Prapremier In vitro. Naprawdę miałem szczęście, że akurat wtedy. Wymyślił sobie, że do pierwszego projektu zaprosi Pawła, Piotrka i mnie jako dramaturga. Nie znał moich tekstów, poza miniaturą napisaną na tych warsztatach. Znał mnie z warsztatów. Pamiętam, jak do mnie zadzwonił z propozycją i jak pomyślałem sobie wtedy: "Kurcze, ale mam szczęście!" Potem zadzwonił Piotrek Ratajczak z propozycją zrobienia adaptacji "Wodzireja" w Koszalinie (w końcu zdecydował się na nowy tekst zamiast adaptacji). Potem zadzwonił Paweł Passini. "Ale mam szczęście!" - myślałem sobie po każdym z tych telefonów. Potem Piotrek zaprosił mnie do współpracy w Teatrze Polskim w Bydgoszczy i tak poznałem Pawła Łysaka. Potem zadzwonił Paweł Łysak z propozycją. No szczęście niesłychane! O kolejnych szczęśliwych telefonach od Pawła Łysaka mógłbym napisać cały długi rozdział. I jeszcze był Paweł Szkotak i konkurs poznański "Metafory rzeczywistości". I jeszcze inne osoby, które powinienem wymienić i przepraszam, i mam nadzieję, że zrozumieją i się nie obrażą. I nagle przeczytałem w gazetce festiwalowej, że jestem znanym dramatopisarzem!!!!

I, oczywiście, mógłbym na tym poprzestać i cieszyć się swoim łańcuszkiem szczęść. Mógłbym nawet sobie myśleć: "Po co mi jakaś konkurencja, im nas mniej, tym lepiej dla mnie". Ale jakoś kłóci mi się konkurencja i walka o rynek z tym, co robię, z tym co piszę i czemu się jednak oddaję. Kłóci mi się i wydaje się bez sensu. I niewygodne jest poczucie bezradności, kiedy widzę, że ktoś, kto nie ma tyle szczęścia, co ja, wypada z teatru, bo nie ma tyle szczęścia. Wypada np. z powodów wymienionych w tekście, na który zareagował Paweł Wodziński. Oczywiście myślę też o sobie, o tym, co będzie, jak mi się to szczęście nagle urwie.

Bezradność, bo może umiem pisać, ale nie umiałem jak dotąd, organizować. Bezradność, którą dzielę z, jak mi się wydaje, dużą częścią znanych mi piszących. Oczywiście "wziąć sprawy we własne ręce", "nie masz pracy, stwórz ją dla siebie i innych" - rozumiem te myśli. I dlatego jakoś próbuję. Ponieważ miałem szczęście parę razy wyjechać za granicę na spotkania z innymi dramatopisarzami (dzięki szczęśliwie napotkanym w życiu osobom i ich pomocy), wypytywałem ich, jak to jest u nich. Najkrócej mówiąc, stwierdziłem, że jesteśmy gdzieś w środku pomiędzy Belgią a Urugwajem.

Co zrobiłem, żeby było lepiej? Nie potrafiłem, jak dotąd, zrobić nic poza dyskusjami, snuciem pomysłów i spotkaniami, na których staraliśmy się formułować na początek jakieś wstępne diagnozy. Zdążyłem się już przekonać, jak strasznie to jest trudne i ile czasu trzeba wygospodarować, wyrwać, wyszarpać z innych zajęć, czyli też z tego, co się kocha najbardziej, z pisania dla teatru i w teatrze, żeby osiągnąć choćby ten jakże bardzo wstępny etap. Przy czym cały czas, oczywiście, towarzyszy temu niepewność i wątpliwości, czy na pewno, czy tak, czy nie itd. oraz trudność w odpowiedzi na pełne zdziwienia pytania: "O co wam właściwie chodzi?" Spotkanie w Bielsku-Białej było dla mnie pierwszym takim spotkaniem w Polsce (tuż wcześniej uczestniczyłem w podobnym międzynarodowym, w Grenoble, gdzie tematem była wspomniana przez Pawła Wodzińskiego, alternatywa dla Royal Court), na którym próbowaliśmy te odpowiedzi formułować i uzgadniać. Oraz zastanowić się, co moglibyśmy zrobić. Myślę, że będą kolejne. I że zaowocują. Albo nie. Wygląda na to, że tak. Ale może nie. Nie wiem. Nie wiem. Może racja jest w pytaniu Pawła Demirskiego zadanym raz na fejsbuku: "A co, jeśli lepiej być nie może?" Może to wszystko niesłuszne, głupie, złe. Nie wiem. Czasami bardzo nie wiem, a czasami trochę. Po spotkaniu w BB nie wiedziałem trochę, po felietonie Pawła Wodzińskiego nie wiedziałem bardzo. Tak to wygląda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji