Artykuły

Pozytywistka z ratusza

W niektórych kręgach przyjęło się uważać, że tak zwani młodzi* twórcy teatralni to barbarzyńcy. Okazuje się jednak, że w niektórych sytuacjach są oni zdecydowanie zbyt grzeczni - pisze w felietonie dla e-teatru Witold Mrozek.

Niedawno prezydent Warszawy, Hanna Gronkiewicz-Waltz, nominowała na stanowisko dyrektora Teatru Powszechnego Roberta Glińskiego - rektora łódzkiej filmówki, reżysera filmowego. Dramaturdzy, reżyserki, aktorzy napisali list otwarty do ministra kultury, w którego kompetencjach leży zatwierdzenie nominacji. Zastrzeżenia zgłosili do sposobu, w jaki prezydent nominowała Glińskiego - nie zaś do tego, na ile autor "Świnek" i "Benka" jest dobrym kandydatem na szefa stołecznego teatru.

To aż nadto dyplomatyczne posunięcie autorów listu ucieszyło Hannę Gronkiewicz-Waltz, która odpowiedziała na adresowane do ministra Zdrojewskiego pismo. "Utwierdza nas w przekonaniu o słuszności naszego wyboru", skomentowała w pluralis maiestatis pani prezydent brak zastrzeżeń sygnatariuszy co do osoby Roberta Glińskiego. Choć wiemy przecież (a co, ja też mogę sobie użyć liczby mnogiej), że za kurtuazyjną formułą o braku zastrzeżeń, tkwić muszą wątpliwości co do kandydatury na dyrektora warszawskiej sceny reżysera filmowego, który w swym teatralnym dossier ma w ostatniej dekadzie bodaj trzy realizacje, niekoniecznie wchodzące w poczet szczytowych osiągnięć polskiego teatru.

Dość już o tych grzecznościach. Co prezydent miasta stołecznego Warszawy odpowiada na wątpliwości dotyczące sposobu powołania Glińskiego? Niewiele, a zarazem bardzo dużo. W dwóch akapitach Gronkiewicz-Waltz przywołuje konkretne przepisy, pozwalające jej na nominowanie dyrektora bez konkursu - "art. 16 ust. 3 Ustawy z dnia 25 października 1991r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej (Dz. U. z 2001r. nr 13, poz. 123 z późn. zm.)". Nominuję, bo mam prawo nominować - tyle wynika z tych paru zdań. I z prawniczego punktu widzenia to pewnie prawda. Prezydent miasta ma prawo zrobić dyrektorem teatru kogokolwiek, jeśli minister zatwierdzi jego decyzję - może to być pracownik miejskich wodociągów, szef partyjnej młodzieżówki albo hipotetyczny szwagier ministra, kuzyn prezydenta. Jestem pewien, że sygnatariusze listu do ministra Zdrojewskiego doskonale zdają sobie sprawę z tej normy prawnej - dlatego też apelowali wcześniej o zmianę stosownych przepisów, tworząc Forum Obywatelskie Teatru Współczesnego. Ale czy trwanie obecnego stanu prawnego musi oznaczać nominacje bez jakiegokolwiek dialogu społecznego? Przecież prawo go nie zabrania, a troska o stan stołecznej kultury czyni czymś oczekiwanym.

Z odpowiedzi Hanny Gronkiewicz-Waltz wynika jednak tyle, że jej autorka wyznaje pozytywizm prawniczy. Według koncepcji tej, nie ma koniecznego związku między prawem stanowionym a innymi normami społecznymi. To, co w świetle obowiązującego w danym miejscu i czasie prawa "legalne" - jest po prostu bezwarunkowo dozwolone. Kupowanie prac magisterskich, zakładanie obozów koncentracyjnych w III Rzeszy czy nominowanie na dyrektorów teatrów reżyserów filmowych bez konkursu czy jakichkolwiek konsultacji - wszystko to może mieć miejsce, dopóki mieści się w obowiązującym kodeksie.

Gdyby premier Tusk myślał tak samo, jak jego partyjna koleżanka z warszawskiego ratusza, gdyby granice jego działań wyznaczała wyłącznie twarda prawnicza norma, to np. zamiast podpisywać pakt dla kultury, powiedziałby jego inicjatorom: "Moi drodzy, chcecie zmian w ustawie o działalności kulturalnej i jednego procenta na kulturę, proszę bardzo - złóżcie obywatelski projekt nowej ustawy, zbierzcie sto tysięcy podpisów, a najlepiej wygrajcie wybory, stwórzcie rząd i ułóżcie własny budżet. Póki co, rządzę tu ja i Rostowski - i to my podejmujemy decyzje". Oczywiście, Donald Tusk tak nie powiedział, tylko podpisał pakt - efekt dialogu społecznego - przed kamerami telewizyjnymi; co z tego wyniknie, zobaczymy. Decyzje o powoływaniu dyrektorów warszawskich teatrów zapadają jednak nie w blasku fleszy, a w dusznym półmroku sekrecików i niedomówień. Dlaczego Gliński? Kto następny? Motywacje ratusza pozostają tajemnicą, decyzje - niespodzianką.

*Piszę "tak zwani młodzi" nie po to, żeby komukolwiek zaglądać w metrykę, ale przede wszystkim dlatego, że przymiotnik "młody" w odniesieniu do artystów często używany jest po to, by potraktować ich protekcjonalnie, niekoniecznie poważnie, wydzielić dla nich przestrzeń kulturalnego przedszkola, w którym będą mogli sobie "prowokować" - z dala od salonu mistrzów i twórców uznanych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji