Artykuły

Niemiec kapituluje w Starym Teatrze

"Być albo nie być" w reż.Milana Peschela w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

"Być albo nie być" niemieckiego reżysera Milana Peschela to samokrytyka artysty, który wierzył w teatr jako forum debaty o historii, pamięci i palących sprawach społecznych

Gdyby potraktować wiążąco przesłanie spektaklu "Być albo nie być" w Starym Teatrze w Krakowie (koprodukcja z Maxim Gorki Theater w Berlinie), należałoby zaraz po premierze rozpędzić zespół, pogasić światła, a rejestrację wieczoru umieścić w sieci jako demotywator. Przedstawienie Milana Peschela na podstawie filmu Ernsta Lubitscha z 1942 r. to teatralna kapitulacja, wyznanie bezradności, akt zwątpienia w sztukę i jej prawo do zabierania głosu w sprawach polityki, historii, pamięci.

Peschel w 2002 r. przyjechał na warszawski festiwal teatralny "Spotkania" jako odtwórca roli Aloszy w "Skrzywdzonych i poniżonych" Franka Castorfa. Widowisko z berlińskiego Volksbühne było jednym z pierwszych sygnałów do rozpoczęcia w Polsce ery teatru politycznego, zaangażowanego społecznie, stosującego współczesną, często kiczowatą estetykę. Teatru aspirującego, by nie tylko komentować życie, ale też na nie wpływać. Powracając po latach jako reżyser, Peschel postanowił najwyraźniej tę epokę zakończyć.

Komedia Lubitscha, niemieckiego artysty o żydowskich korzeniach, opowiada o grupie warszawskich aktorów szmirusów. Trupę prowadzą adorowana przez publiczność Maria Tura (Anna Radwan-Gancarczyk) i jej zazdrosny mąż Józef Tura (Adam Nawojczyk). Premierę ich sztuki o nazistach odwołano jeszcze w sierpniu '39, a teatr zamknięto wkrótce po wybuchu wojny. Dzięki przebierankom i sporej praktyce w odgrywaniu hitlerowców, udaje im się jednak przechytrzyć prawdziwe Gestapo i przetrwać.

Zarówno wersja Lubitscha, jak i remake z Melem Brooksem z 1983 r. były farsą, pod względem ilości absurdów historycznych deklasującą nawet angielski serial "Allo, allo!". Peschel z pozoru skrupulatnie odtwarza film Lubitscha. Dokonuje jedynie kilku drobnych przesunięć. Dystyngowanego inscenizatora Dowasza gra nadekspresyjna dziewczyna z doprawionym wąsem (Katarzyna Krzanowska). Andrzej Kozak, zamiast trzymać się roli "starego aktora charakterystycznego, pragnącego wystąpić jako Hitler", zaczyna nagle ujawniać prywatne traumy: wyliczać zmarłych pracowników Starego, uciekać przed reflektorem, histerycznie bronić się przed powrotem wspomnień z okresu wojny.

Burleskowe elementy reżyser wyostrza też do granic wytrzymałości aktorów, widzów i elementów scenografii.

Artyści odgrywają większość fragmentów po kilka razy, w różnych tempach i konwencjach. Rozbijają się o biurka, otomany i przenośne zastawki, spadają ze sceny, wgryzają się w kurtynę, rozsiadają się z hukiem na klawiaturze pianina. Funkcjonariusz gestapo Schulz (Andrzej Rozmus) przerywa swoje raporty baletowymi popisami, zakochany w Marii Turze lotnik Sobiński (Juliusz Chrząstowski) mobilizuje warszawską trupę do boju słowami Brada Pitta z "Bękartów wojny" Tarantino ("Każdy z was ma mi przynieść sto nazistowskich skalpów!"). Z kolei gruppenführer Erhardt (Arkadiusz Brykalski) gwałtownie pragnie się dowiedzieć, czy za pomocą mitów greckich można mówić o współczesnym świecie.

Po szczególnie brawurowych sekwencjach aktorzy wyciszają się, zwalniają albo zamierają na scenie w bezruchu. Gdy w swojej komedii Mel Brooks robił po "Być..." znaczącą pauzę podczas swojego popisowego monologu Hamleta, nadgorliwy sufler podpowiadał mu "...albo nie być". W spektaklu Starego Teatru pauzy nie służą budowaniu napięcia. Są sygnałem prawdziwej bezradności, na którą nie pomoże niczyja usłużna podpowiedź. Zanim zapisana w scenariuszu intryga się dopełni, cały zespół wraz z technicznymi ustawia się przed widzami z pytaniem "Co robić?". Czy to kolejny trik czy szczery wyraz zwątpienia i rozpaczy? Ciszę przerywają dopiero brawa zdezorientowanej publiczności.

Pianista zastrzeli się sam

"Być albo nie być" to niemal modelowa "samokrytyka sztuki krytycznej". Peschel zdaje się poważnie sugerować, że teatr nie tylko nie ma moralnego prawa zarabiać na komedyjkach o zbrodniarzach. Nie wolno mu też zarabiać na krytyce zbrodni. Ostatecznie i tak chodzi przecież o to, by nakarmić własny artystyczny narcyzm, zobaczyć swoje nazwisko na plakatach i odebrać w kasie wypłatę. Aktor może i ryzykuje na scenie siniaki i kontuzje, ale i tak przecież nie bierze prawdziwej odpowiedzialności za swoje słowa. Nie broni swoich racji z bronią w ręku, nie zmienia świata naprawdę. Jedyna zbrodnia, jaką czasem popełnia, sprowadza się do kiepskiej gry.

Mało to odkrywcze. Ale w sytuacji, gdy taki przekaz wysyła niemiecki reżyser ze szkoły Franka Castorfa - szokuje. Bo kto od lat powtarzał nam, że teatr może być faktycznym narzędziem zmiany społecznej? I co w takim razie pozostaje? Grać? Nie grać? I tak źle, i tak bez sensu. To jakby zamiast kartki "Nie strzelać do pianisty", wywiesić w saloonie obietnicę "Spokojnie, pianista zastrzeli się sam".

Motywem przewodnim spektaklu jest piosenka Ozzy'ego Osbourne'a "Good Times", w której natrętnie powtarzają się słowa "Fajnie było, ale zamiast marnować czas, powinienem był robić coś pożyteczniejszego". Milan Peschel oficjalnie odebrał sobie prawo głosu, ogłosił kapitulację własną i pewnej formacji artystycznej. Czy ta demonstracyjna donkiszoteria była jednak szczera? Jeśli tak, należy się spodziewać, że reżyser znajduje się właśnie w drodze do północnej Afryki, w samolocie z transportem pomocy humanitarnej. Pozostaje jedynie nadzieja, że fantastyczny zespół Starego Teatru za nim nie podążył.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji