Artykuły

Oto jest pytanie

"Być albo nie być" w reż. Milana Peschela w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Po co zabierać się za komedię Ernsta Lubitscha? Po co ją rozmontowywać, tracąc sens oryginału, a niewiele dając w zamian? Oto jest pytanie.

Film Lubitscha miał premierę w roku 1942. Hollywoodzka komedia, której akcja rozgrywa się w okupowanej Warszawie, była więc filmem jak najbardziej aktualnym. Twórcy starali się odtworzyć realia życia w wojennej Europie - na tyle, na ile pozwalały docierające do Stanów informacje. Realizm ma w "Być albo nie być" swój rewers - tworzone ad hoc, środkami teatralnymi sztuczne sytuacje, dzięki którym bohaterowie mogą nie tylko wykiwać Niemców, ale przede wszystkim ocalić życie. Tuż przed wybuchem wojny w warszawskim teatrze toczyły się próby sztuki o gestapo, aktorzy dysponują więc kostiumami i rekwizytami, pozwalającymi im przekonująco zagrać hitlerowców. Kolejne etapy intrygi, zmierzającej do usunięcia niemieckiego szpiega, uratowania polskiego podziemia i ucieczki samolotem do Anglii, pokazane są precyzyjnie i z suspensem. Aktorska zdolność do przeobrażania się, improwizacji, tworzenia iluzji ma większą (przynajmniej na chwilę) moc niż tępa władza hitlerowców.

Precyzji i suspensu w spektaklu Milana Peschela próżno szukać. Podobnie jak podstawowego w scenariuszu filmu Lubitscha napięcia między rzeczywistością a iluzją. U Peschela miejscem akcji jest teatr i tylko teatr. Teatralność pokazywana jest z monotonnym brakiem pomysłowości - co i rusz pojawia się ekipa techniczna klecąca kolejne miejsca akcji z zastawek, mebli i ścian, dwie kurtyny zasuwają się i rozsuwają, a scena zasłana jest kwiatami z kosza, które na początku spektaklu rozrzucił w napadzie wściekłości Józef Tura. Teatr według Peschela jest też miejscem, w którym powtarza się w kółko kwestie i sceny. Mamy więc (zwłaszcza w pierwszym akcie) sceny podwojone i potrojone, co znakomicie spowalnia akcję. Żeby było mądrzej i jeszcze bardziej metateatralnie, scenariusz sztukowany jest (znacznie obficiej niż oryginał) fragmentami z Szekspira. O ile jednak w filmie fragmenty te mają istotną funkcję dramaturgiczną, o tyle w przedstawieniu są wyłącznie ozdobnikiem.

Spektakl nabiera chwilami życia - wtedy, kiedy skupia się na ocalałych fragmentach scenariusza i aktorzy mają co zagrać. Można wtedy docenić farsową swadę Adama Nawojczyka (Józef Tura), umiejętność balansowania na granicy komedii i dramatu Anny Radwan-Gancarczyk (Maria Tura) czy szarżę Juliusza Chrząstowskiego (Sobiński). Ale to tylko momenty, bo im dalej, tym gorzej. Rozmontowanie precyzyjnego scenariusza skutkuje tym, że fabuła staje się coraz mniej zrozumiała. Zapewne Peschelowi nie chodziło o fabułę, ale w takim razie o co? Gry z metateatralnością nieszczególnie ekscytują. Próby dodania powagi farsowym w oryginale postaciom gestapowców - Erhardtowi (Arkadiusz Brykalski) i Schulzowi (Andrzej Rozmus) - za pomocą fragmentów z "Łaskawych" Littella się nie udały. Miała być to w dodatku powaga przełamana absurdem i groteską, ale na takie zabiegi trzeba mieć znacznie więcej talentu niż Milan Peschel, reżyser bardzo przeciętny. Kolejny naiwny, który uznał, że łatwo i przyjemnie byłoby być Quentinem Tarantino (ambicja dorównania "Bękartom wojny" jest w spektaklu widoczna). Przyjemnie - owszem, ale bynajmniej nie łatwo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji