Artykuły

Apokalipsa Tadeusza Kantora

Czy możliwy jest w życiu dzisiejszym, zgiełkliwym, przepełnionym "komunikatami", gdzie wszystko stało się "informacją", niezależny gest artysty? Podaż dyplomów, katedr, teatrów rośnie równomiernie z popytem na talent, umiejętność, rzemiosło. Ale artysta to nie tylko talent, to przede wszystkim etyka postępowania w sprawach sztuki. Być artystą - to znaczy być wiernym sobie, pozwolić sobie na luksus własnego widzenia i osądu świata w śmiesznej grze zwanej sztuką.

Któż wie o tym lepiej niż Tadeusz Kantor, profesor bez katedry, twórca nie istniejącego teatru, teatru, który dzieje się za sprawą entuzjazmu garstki aktorów i malarzy kilkanaście razy do roku, a jednak nieprzerwanie od 20 lat? Indywidualista jak Witkacy, Kantor nie zauważa przecież nadejścia epoki, którą twórca "Szewców" przepowiadał, epoki, kiedy seryjne, fabryczne "portrety" zupy pomidorowej i takież odbitki twarzy Marilyn Monroe zastąpiły niepowtarzalną, jedyną ekspresję dzieła. To jego zwycięstwo i jego klęska. Logiczną konsekwencją postawy indywidualistycznej we współczesnym świecie musiałoby być artystyczne samobójstwo - milczenie. I jeśli dla Witkacego sztuka była zmaganiem się z metafizyką, z bytem, to dla Kantora jest już tylko grą czystych, wewnętrznych reguł.

Kantor-reżyser jest podczas każdego spektaklu "na planie", nie ukrywa się za kulisami jak reżyser akademickiego teatru, nie udaje, że dzieło "istnieje poza nim własnym życiem". Przeciwnie, spektakle Cricot 2 żyją dzięki żywej w nich obecności i uczestnictwu twórcy - dyrygenta nastrojów zbiorowości. Skinieniem ręki Kantor "wprowadza" muzykę, wycisza ekspresję aktorów, na jego wyrazistej twarzy malują się odcienie nastrojów - gniewu, niezadowolenia, satysfakcji. Spektakle Cricot 2 są jak magiczne seanse jedynej wyobraźni śnione na poczekaniu.

Ostatnie przedstawienie Cricot 2: "Umarła klasa", ostatni manifest Kantora: teatr śmierci. Śmierć jako ratunek przed konformizmem, odwieczna nuta romantycznej polskiej martyrologii. "Obiit Gustavus" i śmierć Ellenai, "zabił się młody" i Charonowa łódź z "Nocy listopadowej". "Umierać musi, co ma żyć" - formuła Wyspiańskiego, którą mogłyby sobie obrać jako hasło wszystkie zbuntowane anioły awangardy.

Śmierć, czyli czas przeszły dokonany, uświęcony. Kantor odtwarzał jego zastygłe formy w manekinach z "Balladyny" w Teatrze "Bagatela", ale tam były synonimem przeznaczenia. W "Umarłej klasie" inaczej: śmierć to motor, "wywoływacz", przeciw-forma życia. Co nią jest? Wszelki martwy ślad procesu życia - a więc konwencja, reprodukcja, klisza, manekin, atrapa , slogan, byt utajony w swojej formie niskiej i podejrzanej. Tragizm i śmieszność mają barwę niepowtarzalnie własną, zrównane wobec instancji ostatecznej i pierwotnej - śmierci.

Scenariusz zrodził się z inspiracji prozy Schulza i Gombrowicza, tekst i wiele sytuacji pochodzi z "Tumora Mózgowicza" Witkacego. Jest szkoła: rzędy ławek, a w nich postacie ubrane czarno, w staroświeckich melonikach i sukniach, postacie mumiowate o sinobiałych twarzach. Staruszki i starcy w ławkach - jak w złym śnie, który przypomina czasem, że nie dorośliśmy do egzaminu. W kącie zastygła tyłem do widowni Sprzątaczka, na krześle manekin Pedla. W ciszy ręce podnoszą się - niema odpowiedź na pytanie, którego nikt nie zadał. Coraz więcej rąk, krzyczą, przedzierają się ku życiu przez zasłonę na zawsze zapadłej ciszy. Opadają bezsilne, nie wywołane - klasa pustoszeje. Za chwilę niedojrzali starcy powrócą dźwigając na sobie własne dziecięce manekiny, złączeni z nimi w śmiertelnym, kalekującym walcu "Francois", zamknięci na wieczność wokół szkolnych ławek. To jest szkoła nostalgiczna, wspomnienie. Jest szkoła nocna, sen o szkole: wśród pierzyn sunie procesja - Prostytutka-Lunatyczka mechanicznie obnażająca pierś, Staruszek z rowerkiem. I jest szkoła z ducha profesora Pimki: ktoś z ostatniej ławki zadaje pytanie wszystkim i nikomu: "Król Salomon?" Niespokojny szmer przebiega klasę, narady, szepty. Ofiara z pierwszej ławki wstaje, recytuje stosowny tekst, niestosownie łyskając do widowni pupą, gombrowiczowską i gołą. Zbiorowe deklinacje słów - palec, wielbłąd - rozrastają się w szloch urywanych, nieartykułowanych psalmodii i lamentów, cudowne biegi skojarzeń - cudowność szkoły, przybytku wyższej wiedzy i niskich instynktów - łączą ze sobą w pary Prometeusza i wątrobę, dziecinne wyliczanki i najczystszą egzotykę - alfabet hebrajski. Okruchy zdań, atrapy wiedzy krążą w powietrzu: "Gallia est omnis divisa...", "gęsi kapitolińskie..." - "fantastycznieją rzeczy, tajemniczeją zdania". W fonetycznych kleksach, spółgłoskowych zbitkach, minach - narasta napięcie przed wielką pauzą, rozprzęga się w bójce, gwarze żywych głosów żywych postaci. Za chwilę klasa pustoszeje, w ławkach pozostały tylko manekiny, taśma reprodukuje tamten żywy gwar. Teraz na scenę wkracza Sprzątaczka-śmierć, podejrzanie przypominająca mężczyznę, istota dwupłciowa, dwuznaczna, zamaskowana.

Wszystko w sensie "Umarłej klasy" ma swoje echo, atrapę, krzywe zwierciadło: człowiek - manekina, żywy głos - nagranie, groza śmierci - postać hermafrodyty, jarmarcznego curiosum. Czasy się nakładają, niepewne granic: Rozhulantyna, Kobieta z mechaniczną kołyską, rodzi Tumorowi Izydora, by za chwilę powrócić do ławki szkolnej. Pedel wynosi z krzesła swego manekina, atrapę swego życia: czas przeszły dokonany wdziera się w teraźniejszy. Rozprzęgnięcie żywiołów, nadciąganie apokalipsy. Sprzątaczka głośno czyta ze starej gazety wieść żałobną o sarajewskim zabójstwie arcyksięcia. Nekrolog-atrapa ożywa jak zwiastun nieszczęścia. Jeszcze jakieś złudzenia, kolonialne podboje Tumora Mózgowicza, cudowność techniki - kamera dagerotypu o paszczy rozciągliwej, zachłannej. Obok walca "Francois" pojawia się drugi motyw muzyczny: stukot mechanicznej kołyski, dziwnie przypominający brutalny, miarowy takt paradenmarsza. Rytm spektaklu staje się coraz bardziej nerwowy, konwulsyjnie rozedrgany. Sytuacje nie dochodzą do znaczeń, rozpryskują się w odłamki, strzępy. Kobieta nad kołyską śpiewa ochrypłą żydowską kołysankę - brzmi to jak przejmujący psalm rozpaczy, za chwilę przewcielona w Rozhulantynę roztrajkocze się w absurdalnym dowodzeniu jakiejś racji. A już trwa mycie zwłok. "Zwłok", które mówią, działają i pozwalają bezwolnie powodować swoim ciałem. Świat umiera, ma się pod koniec epoce, a epoka wciąż romansuje, dysputuje: Tumor wywodzi swoje twierdzenia, Lord Arthur jak nakręcona marionetka oświadcza się Rozhulantynie, Rozhulantyna mechanicznie odpowiada, Staruszek z rowerkiem krąży w kółko, żegna się i odjeżdża - sam już wcielone pożegnanie... W seansie-śnie pojawiają się stop-klatki: ruch postaci zamiera na sekundę wraz z zamierającą melodią walca. Po chwili wszystko kręci się od nowa, wiekuiste perpetuum mobile, Apokalipsa według Tadeusza Kantora.

(Data publikacji artykułu nieznana)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji