Artykuły

Dekutzyfikacja Śląska?

Ekipa dyrektora Marka Zielińskiego startuje w wyścigu po laur ESK 2016. Zmierzają do wyprania miejscowej kultury z jakichkolwiek odniesień regionalnych i etnicznych, postanowili po prostu "odśląszczyć" Śląsk - pisze Michał Smolorz w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Goście odwiedzający Biuro Projektu Katowice Europejska Stolica Kultury 2016 wysłuchują zaskakujących deklaracji: " Najważniejszym zadaniem naszego przedsięwzięcia jest ostateczne zerwanie ze Śląskiem Kazimierza Kutza" (w niektórych wersjach jest "zerwanie ze Śląskiem Kutza i Smolorza"). Do pewnego czasu można to było traktować jako retoryczną zabawę, może nawet intelektualną prowokację. Kiedy jednak studiuje się skonkretyzowany program, z którym ekipa dyrektora Marka Zielińskiego startuje w wyścigu po laur ESK 2016, widać jak na dłoni, że jest to konsekwentnie realizowany zamysł polityczny. Rezultatem tych działań naprawdę ma być "dekutzyfikacja" śląskiej kultury, rozumiana jako odcięcie życia duchowego od jego źródeł, czyli radykalna "desilezjanizacja" miasta i całego regionu.

Zieliński i jego kompani zmierzają do wyprania miejscowej kultury z jakichkolwiek odniesień regionalnych i etnicznych, postanowili po prostu "odśląszczyć" Śląsk. Marzy im się metropolia kosmopolityczna, z takim przesłaniem startują w konkursie ESK i taką chcieliby widzieć katowicką aglomerację, niezależnie od tego, czy miasto zyska prestiżowy tytuł, czy też odpadnie na kolejnym etapie.

Ludzie z Marsa

Nie chcę budować teorii spiskowych ani ulegać pokusom prostych diagnoz - choć łatwo odwołać się do zagłębiowskiej i w ogóle nieśląskiej proweniencji tego zespołu. To wyjaśniałoby, dlaczego śląskość i cała kultura regionalna jawi się tym ludziom tak obmierzłą. Myślę jednak, że problem jest szerszy. Biuro ESK to w istocie działające od 20 lat biuro Górnośląskiego Festiwalu Sztuki Kameralnej, tyle że pod zmienionym szyldem. Jeśli poddać analizie całą historię tej imprezy, to górnośląskości zawsze było w niej na lekarstwo, akurat tyle, by raz na kilka lat uzasadnić nazwę.

Ekipa Marka Zielińskiego miejscową kulturę zawsze miała w nieskrywanej wzgardzie, swój pomysł na festiwal opierając na banalnie prostej recepcie: obszukać światowe katalogi imprez i w ramach posiadanego budżetu kupić ile się da z tej oferty. Nie wymaga to ani intelektualnego, ani tym bardziej organizacyjnego wysiłku, daje w efekcie przegląd interesujących i często wartościowych (czemu nie przeczę!) imprez, tyle że kompletnie oderwanych od kulturowej rzeczywistości, w której się żyje i pracuje na co dzień.

Ów "Śląsk Kazimierza Kutza", który ekipa Zielińskiego zwalcza, jest dla niej światem obcym, nieznanym, a więc wrogim. Kutz stał się symbolem, bo jako jeden z nielicznych artystów potrafił śląskość perfekcyjnie spożytkować jako materię twórczą i wynieść ją na europejski parnas - dość przypomnieć, że jego "Sól ziemi czarnej" została we wszystkich plebiscytach wpisana na listę najwybitniejszych polskich filmów. Ta twórczość przyniosła Śląskowi własną mitologię, utworzyła nowy archetyp kulturowy, zawładnęła umysłami milionów - nie tylko etnicznych mieszkańców tej ziemi. Animatorzy projektu Katowice ESK 2016 nie są pierwszymi ani zapewne ostatnimi, którzy za punkt honoru postawili sobie z tym archetypem zerwać. Są bolszewiccy w swej gorliwości, a zarazem głęboko naiwni; wierzą bowiem, że nieistnienie Kutza i kutzowskiego Śląska da się po prostu uchwalić, zadekretować i urzędowo wcielić w życie.

Śląsk jako dekoracja

Tej naiwności towarzyszy bezbrzeżna ignorancja. Wiedzą, że istnieje Kutz i jego sztuka, znają też Zespół Pieśni i Tańca "Śląsk", choć samo wspomnienie "Pyk, pyk z fajeczki" wywołuje u nich odruchy wymiotne. Wiedzą być może, że w sławnej III symfonii Góreckiego jest śląski motyw, ale to właściwie wszystko, czego zdołali się o Śląsku dowiedzieć. Poza ich świadomością jest cała przestrzeń najwybitniejszych dokonań literatury i poezji stworzonej na Śląsku i o Śląsku. Zapewne nigdy nie mieli w ręku aspirujących do Nobla powieści Augusta Scholtisa, istnienie Horsta Eckerta uświadomił im dopiero "Cholonek" w teatrze Korez, nigdy nie gustowali smakowitych romantycznych fraz Josepha von Eichendorffa. Nie posmakowali intelektualnego i artystycznego echa śląskich dziejów, nie są w stanie odczuć tego, co odnosi się do "tożsamości miejsca".

Z dorobku wielkich Ślązaków gotowi są przyjąć co najwyżej surrealistyczne dzieła Hansa Bellmera, jako w swej istocie nieśląskie, wyzute z wszelkich heimatowych odniesień. Owszem, chętnie wykorzystują zrujnowane poprzemysłowe obiekty, ale jest to dla nich wyłącznie modna i zgodna z europejskimi trendami scenografia, w której można organizować "eventy". Równie dobrze mogłyby to być puste hale w Glasgow, Essen, Lille lub Woroszyłowgradzie. A wiedza i świadomość, kto w tych murach kiedyś żył i pracował, kto przez pokolenia tworzył ich historię, to wszystko nie ma żadnego znaczenia ani związku z prezentowaną sztuką. Ot, stoi okopcony brunatny mur, w oknach zadymione i popękane szybki, w środku jakaś zrujnowana maszyna - idealne miejsce do prezentacji importowanej wideoinstalacji na temat lesbijskiej namiętności dojrzałej Kreolki do młodej Indianki.

Ślązacy do getta

Owa kosmopolityczna oferta z założenia przeznaczona jest dla wąskiej, najwyżej kilkutysięcznej grupy odbiorców. Gdyby bliżej definiować ów target, byłby to tłumek pyskatych dwudziesto-, trzydziestolatków bez jakichkolwiek związków z regionem, stała klientela katowickiego Ronda Sztuki, przemieszczająca się po owych "eventach" z hamburgerem w ręku. Pozostałych 300 tysięcy katowiczan i cała reszta mieszkańców aglomeracji jest poza polem widzenia, w działaniach Biura ESK nie istnieje. A kilkaset tysięcy świadomych Ślązaków - czyli ów wzgardzony "Śląsk Kutza i Smolorza" - najchętniej zamknąć w rezerwatach (gettach?), gdzie do woli słuchać będą Radia Piekary i Listy Śląskich Szlagierów TVS. Byle nie wychylali się za mur.

Zieliński i jego otoczenie są nieodrodnymi dziećmi "Ginkolandu" - polityki kulturalnej prowadzonej przez ponad 20 lat przez Łucję Ginko, dyrektorkę wydziału kultury w urzędzie marszałkowskim, obecnie doradczynię marszałka do spraw kultury. Dopóki koncentrowali swą aktywność na Festiwalu Kameralistyki, była to kosztowna, ale na szczęście ograniczona zasięgiem i ogólnie nieszkodliwa zabawa dla grupy podstarzałych animatorów kultury studenckiej schyłkowego PRL-u. Interesowało się nią wąskie grono stałych bywalców i gazetowych recenzentów. Niestety, wraz z powierzeniem temu zespołowi biura Katowice ESK 2016 oddano mu zarazem ster polityki kulturalnej na najbliższe lata. Działalność ta jest wyłączona z jakiejkolwiek społecznej kontroli i publicznej debaty.

Bezradna rada

Najgorsze, że ich filozofią zdaje się uwiedziona Rada Programowa Katowice ESK 2016, kierowana przez prof. Tadeusza Sławka. Wygłaszane na tym forum głosy krytyczne są coraz słabsze, coraz rzadsze i coraz bardziej marginalizowane, by nie rzec lekceważone. Mała grupa wątpiących tworzy listek figowy, coś na kształt grupy licencjonowanych katolików w PRL-owskim Sejmie: może się wypowiedzieć, ale jej głos nie ma żadnego skutku. Zresztą rada jako całość staje się powoli ciałem fasadowym, którego ustalenia są przez zespół Zielińskiego po prostu ignorowane.

Bez echa przemijają nawet tak spektakularne protesty jak odejście z rady Henryka Wańka. Ten wybitny artysta, znakomicie poruszający się po śląskich zakamarkach, zostawił wnikliwy list, uderzający w te same tony co niniejszy artykuł. Czytamy w nim m.in. "Powietrzem, którym oddycha kultura, jest tradycja. Katowice są miejscem, któremu w jego niedługiej historii jako miasta tradycja z różnym skutkiem była wielokrotnie odbierana, niszczona czy fałszowana (...). Promocja Katowic jako miasta ogrodu i bukietów ma swoją moc sloganową, lecz jej neonowo-billboardowe wcielenie nie tylko nie czyni ogrodu, ale tylko dokłada się do wizualnego i estetycznego chaosu w przestrzeni miejskiej i - odnoszę wrażenie - jest zaprzepaszczaniem szansy na ocalenie pewnych wątków tradycji. (...) Katowice jako pretendent do zaszczytu występują jako miasto z kompleksem braku własnego oblicza, mając w zastępstwie efektowną maskę; z ofertą kulturalną, jaką można spotkać wszędzie, tak samo umundurowaną w standardy globalne. (...) Życzyłbym Katowicom, aby energia włożona w projekt powodowała się raczej hasłem: KATOWICE SĄ INNE. Tymczasem - obawiam się - są i pozostają takie same. Jak sięgam pamięcią, zawsze były poligonem modernizacji , z mniej lub bardziej jawnymi podtekstami; sezonowych i doraźnych haseł, nigdy zaś terenem pielęgnowania lokalnej tradycji i historii".

Wzruszenie ramion

Listu Henryka Wańka nie zaszczycono żadną dyskusją, został po prostu wyrzucony do kosza. Ekipy Zielińskiego nie poruszyło nawet napomnienie otrzymane od konkursowego jury, które dokonało oceny zgłoszeń do konkursu. Choć Katowice zakwalifikowano do II etapu, jednak komisja wytknęła nam najważniejsze słabości projektu, które powinny być w dalszym postępowaniu naprawione. Wśród wskazań było także poszerzenie programu o działania odwołujące się do ludyczności i etniczności miejsca. To wskazanie też zostało zignorowane. Co więcej, skrywana dotąd pogarda dla tradycji miejsca właśnie w tym momencie została wyprowadzona na światło dzienne, wyszła z szafy, dokonała "comming outu". A hasło "dekutzyfikacji" stało się niemalże drugim po "mieście ogrodów" sloganem reklamowym projektu.

A co na to prezydent Katowic, było nie było, najwyższy dysponent programu i ostateczna instancja decyzyjna? Piotr Uszok stał się zakładnikiem i rady programowej, i biura ESK, obu ciałom przyznał bowiem szerokie kompetencje i samodzielność, czego (co trzeba odnotować z uznaniem) konsekwentnie przestrzega. Wykorzystując tę sytuację, liderzy biura ESK swobodnie wskoczyli w buty osławionych szalbierzy z baśni Andersena "Nowe szaty cesarza": ogłosili, że szyją dla władcy odzież z tkaniny tak delikatnej i szlachetnej, że każdy, kto jest głupi lub nie nadaje się na swój urząd, jej nie widzi. Więc cały dwór, cesarza nie wyłączając, nie chcąc być uznanym za głupców lub niekompetentnych, po prostu siedzi cicho, podczas gdy szalbierze bez zmrużenia oka opróżniają królewską szkatułę.

Misjonarze

Marek Zieliński i jego kamraci nie są pierwszą ekipą misjonarzy, wkraczającą do Katowic z ideą "ucywilizowania" Śląska. W "dekutzyfikacyjnych" hasłach, jakie dziś z dumą głoszą, czuć popłuczyny po piłsudczykowskich propagandzistach Michała Grażyńskiego, którzy w przedwojennej śląskiej autonomii też zaszczepiali "nową kulturę". Oni również mieli swojego obwoźnego demona w osobie Korfantego, więc chcieli Śląsk "zdekorfantyzować". Do wcześniejszych misjonarzy od Bismarcka cofać się nie ma potrzeby, ale kilku gigantów z PRL-u - z nieodżałowanym Zdzisławem Grudniem na czele - przypomnieć warto. Niech głosiciele haseł "ostatecznego zerwania ze Śląskiem Kutza i Smolorza" przypomną sobie prekursorów własnych idei.

W pierwszych minutach "Skrzypka na dachu" Tewje Mleczarz robi nam syntetyczny wykład: "Ponieważ trzymamy się tradycji, zachowujemy równowagę przez długie, długie lata. Tutaj w Anatewce mamy tradycje na wszystko: jak jeść, jak spać, jak nosić ubranie. Na przykład zawsze mamy nakryte głowy i zawsze nosimy tałes, czyli mały szal do modlitwy. To pokazuje, że stale jesteśmy oddani Bogu. Możecie zapytać, skąd się bierze ta tradycja. Odpowiem wam - nie mam pojęcia! Tradycja - i koniec. A w związku z tradycją każdy wie, kim jest i co Pan Bóg oczekuje, żeby robił".

Boję się jednak, że tej melodii mądrale od Marka Zielińskiego nie są w stanie dosłyszeć. Ze ślepcem o kolorach i z głuchym o muzyce trudno dyskutować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji