Dymy nieszkodliwe, ale...
SĄ tu dwie racje. Nadrzędny problem zaś dotyczysporu ukazanego w ogromnym skrócie, jakby celowo zastosowanym dla potrzeb ostatecznej analizy. A przecież już wtedy, gdy Sofokles z tak niezwykłą lapidarnością relacjonował za i przeciw pary protagonistów, powstawały utwory idące w kierunku szczegółów czy też po prostu dokładniejszego obrazu. Cóż, przy ascezie formalnej Antygony nawet Król Edyp mógł się wydać rozgadany.
Ta tragedia nie wykracza poza ramy surowego opisu dwu stanowisk. Nie wykracza, ale i nie wyrokuje. Tylko Chór powiada na zakończenie:
"Nad szczęścia błysk, co
złudą mar,
Najwyższy skarb rozumu dar. (...)
Na pychę słowa w człowieku,
I w klęsk odmęcie rozumu i miary
W późnym nauczą go wieku".
(Przekł. K. Morawski)
Zbliża się więc czas miary i rozumu. Lecz będzie on czasem tragicznym, czasem bez zwycięstw. Inną sprawą jest natomiast hierarchia użytych w starciu argumentów. O jej sens spierali się ludzie różnych epok, widownie rozmaitych teatrów. Dyskusje bywały nieraz ogromnie trudne. Zwłaszcza że dochodziła zawsze delikatna materia indywidualnych odczuć.
Przepraszam za powtarzanie prawd oczywistych, ale po obejrzeniu najnowszej inscenizacji "Antygony"- sięgnięcie do nich wydało mi się celowe. Otóż Andrzej Wajda zrealizował w krakowskim Starym Teatrze spektakl osobliwy. I to nie ze względu na kształt proponowanej wizji. Choć kiedy Agnieszka Mandat, którą grzeją getry, ziębi zaś mini, ćwiczy oddech, posługując się kwestią Posłańca - żal, że tak daleko zostały dawne prace inscenizatorskie Wajdy. Rzecz również nie w kolejnych przebierankach Chóru, który wita nas w mundurach komandosów, żegna w waciakach.
Znacznie istotniejszy jest fakt, iż reżyser podjął się opracownia teatralnego "Antygony", odrzuciwszy porządek świata poetyckiego tragedii. Nie ma więc sporu Kreon - Antygona. Nie ma gromadzonych po obu stronach racji. Jest natomiast bohaterka, której jedynym celem staje się cierpienie. Taką też Antygonę sugestywnie prezentuje Ewa Kolasińska. Nie Antygonę - broniącą prawa do miłości braterskiej, nie Antygonę - apelującą o wyższy, niż sięga człowieczy kodeks, trybunał; tylko Antygonę z laurem męczeństwa. Męczeństwa pomimo, ponad i na przekór. Zastygła w geście wiecznego cierpienia aktorka nie usiłuje argumentować głoszonych zasad. Narcyzowaty irytujący słaby Kreon Tadeusza Huka także przejawia małe zainteresowanie doborem swoich racji.
Zamiast sporu, oglądamy dwójkę solistów, dwie postaci z różnych zresztą kręgów kulturowych. Czerń trzewików Antygony stanowi efektowne tło dla bieli garnituru Kreona. Gorzej z odcieniami słowa, tak pięknie przecież akcentowanymi w przekładzie Stanisława Hebanowskiego. Przy widocznej trosce o (odrzucającą względy literatury, historii i geografii) swobodę w doborze strojów zdania dialogu Kreon - Antygona gubią sens.
Oczywiście, są w spektaklu sceny autentycznej urody. Oto w głębi sceny rysuje się biała kolumna (scenografia - Krystyna Zachwatowicz).
Wchodzi, prowadzony przez dziecko, ślepy wróżbita tebański Tyrezjasz (Jerzy Bińczycki). Aktor z rozwagą, uwrażliwieniem na rytmikę wersu, głosi Tyrezjaszowe przestrogi. Zbliża się szczególna chwila. Kreon uświadamia sobie tragiczną perspektywę własnych dokonań. Perspektywę, której nie chciał (nie potrafił?) zauważyć. Huk - Kreon wyciąga ręce do dziecka. Lecz Tyrezjasz odchodzi. Przyszedł za późno. Niestety to za późno wypełni na scenie składanka różnorakich stylistyk. Mieszają się zbiorowe melorecytacje (muzyka - Stanisław Radwan), Hymn do Bakchusa uzyskał bez mała formę litanii...
ALE UWAGA! Inscenizator myśli i o naszym samopoczuciu. Właśnie, żeby widzom było raźniej, żeby, nie bali się straszliwego teatru, który jedynie imituje grozę życia, w programie oświadczono: "Dymy użyte w spektaklu są nieszkodliwe dla zdrowia". Istotnie mogę potwierdzić, że reżyser skutecznie chroni nas przed szkodliwym dymem. Tylko tego, kto chroni Sofoklesa, nie dostrzegałam.