Czas akcji: lata trzydzieste-pięćdziesiąte XX wieku.
Miejsce akcji: Gdańsk.
Druk: Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1995.
Powieść
Zimą 1945 roku wojska radzieckie zbliżały się do Gdańska. Niemcy w panice opuszczali miasto; przy Lessingstrasse 17 trwało gorączkowe pakowanie. "Pani Walmann! - Liselotte Peltz [...] woła niespokojnie pod oknem. - Co należy wziąć ze sobą, czy mówili, co należy wziąć ze sobą? [...] A Elsa Walmann odpowiadała zza uchylonego okna: Tylko to, co niezbędne, pani Peltz, tylko to, nic więcej, niech pani nie bierze rzeczy niepotrzebnych". Córki Walmannów, Maria i Ewa, gotowe do drogi, biegały po domu i ogrodzie, każda ubrana w dwa płaszcze, letni i zimowy, które miały chronić je przed mrozem w czasie kilkudniowej podróży w głąb Niemiec. Pani Walmann otworzyła szafę i bezradnie popatrzyła na pościel i ubrania. "... z uciskiem w piersiach zanurzyła dłoń między chłodne białe płótna, kruche kwieciste kretony, miękkie flanele, luźne bawełny, odnajdując pod palcami delikatne różnice, których dotąd nie odczuwała [...] Prześcieradła pachniały tą łagodną suchą jodłową wonią, i pani Walmann, z trudem powstrzymując łzy, pogłaskała uginające się pod dłonią płótno [...] Ale teraz nie było już czasu na poprawianie ułożenia poszewek, wygładzanie dłonią nagromadzonych prześcieradeł, teraz trzeba było z tych równiutkich spiętrzeń wyciągnąć to, co najpotrzebniejsze, i rzucić na czerwoną poszwę rozpostartą pod oknem".
Sąsiednie mieszkanie opuszczali Schultzowie. Erich Schultz tłukł talerzyki i salaterki, przewracał meble, bagnetem ciął oparcia foteli. Żona chwytała go za rękę: "Przecież tu jeszcze wrócimy! Nie rób tego [...] przerażonym wzrokiem wodziła za skaczącymi błyskami bagnetu, ale on nie widział jej łez, wyszedł do przedpokoju i spokojnie, raz za razem, metalową główką rękojeści bił w taflę lustra, aż pękła gwiaździstymi liniami. [...] Pani Schultz próbowała go odciągnąć, ale tylko wyszeptał z przyciskiem: Nie dostaną niczego rozumiesz? Czy ty myślisz, że ja mógłbym mieszkać w domu, w którym żyłoby to wschodnie bydło? Przecież nie weszłabyś nigdy do wanny, w której kąpałby się przed tobą jakiś świński Polak ze swoją zawszawioną żoną [...] Przecież nie będziesz jeść z talerzy, z których oni będą żreć. Niczego im nie zostawimy, niczego!"
Razem z rodziną Walmannów dom opuścił Hanemann, samotny lekarz. Dotarli do portu, skąd transportowiec "Bernhoff" miał zabrać niemieckich uciekinierów. Był mróz, wokół spadały pociski artyleryjskie, płonęły kolejne obiekty, słychać było krzyki i płacz. Gdy do pomostu podpłynął holownik, Hanemann na zardzewiałej burcie dostrzegł zatarty napis "Stern". Kilka lat przed wojną, w katastrofie małego spacerowego statku "Stern", zginęła jego ukochana, Luiza Berger. Hanemann oprócz tragedii przeżył szok - dowiedział się o śmierci Luizy w momencie, gdy mając przystąpić do sekcji zwłok anonimowej ofiary, ujrzał na stole w prosektorium ciało kobiety, którą kochał. W dodatku, jak się okazało, przy Luizie znaleziono ciało jakiegoś mężczyzny...
Hanemann nigdy nie przyszedł do siebie po tej tragedii; nie wrócił do pracy w Instytucie Anatomii (został wyrzucony z powodu napięć na tle narodowościowym?). Nie podjął też innej pracy; nie musiał - dom przy Lessingstrasse przynosił mu wystarczające dochody. W styczniu 1945 roku Hanemann stracił siostrę; uciekając z Gdańska był człowiekiem złamanym. Wyruszył z innymi, choć właściwie nie chciał opuszczać miasta - nie miał żadnej rodziny w Niemczech. W porcie bolesne wspomnienie sparaliżowało go; gdy uderzył kolejny pocisk, Hanemann stracił przytomność. Nie był ranny, mógł odpłynąć następnym holownikiem, ale wrócił do domu.
Kilka dni (tygodni?) później do Gdańska przyjechali Polacy z Warszawy, Wilna i Lublina. Polacy z Wolnego Miasta Gdańska do nowych Polaków "odnosili się z uprzejmą powściągliwością, tak jakby lata spędzone w mieście, w którym osobiście (to podkreślali) dzień po dniu trzeba się było ścierać z wrogim żywiołem, nie tylko wzmocniły i wzbogaciły duszę, lecz i naznaczyły każdego, kto przeżył, jakimś wywyższającym stygmatem. Wszystko, co wnieśli do Gdańska nowi Polacy, pan J. uważał za rozwodnione i podejrzane. Bo przecież, gdyby coś się stało, gdyby oni wrócili raz jeszcze, czy ta nowa polskość [...] miałaby w sobie dość siły, by przetrwać jak tamta we Freie Stadt?"
Do domu przy Lessingstrasse weszli rodzice narratora; on sam miał się narodzić kilka tygodni później. Państwo C. pochodzili z Warszawy; przeżyli powstanie. Hanemanna poznali w drastycznych okolicznościach: jego mieszkanie plądrowali polscy żołnierze, znęcając się nad nim samym: "Do Hanemanna zbliżył się mężczyzna w uszatce [...] i leniwym, krzywym ruchem pchnął go w pierś dłonią w wełnianej rękawiczce [...] ojciec zobaczył czyjąś stopę w wysokim bucie z ciemnożółtej skóry - ktoś zgniatał obcasem muszle rozsypane na dywanie [...] ten wyższy, w uszatce, wziął do ręki szarą filiżankę ze złotym brzeżkiem, podniósł ją ku twarzy Hanemanna i zgniótł w palcach jak wielkanocną wydmuszkę [...] Ojciec [...] zobaczył, jak twarz Hanemanna blednie".
Pan C. kazał intruzom wynieść się; usłuchali, choć byli zdziwieni: "Coś pan, nie widzisz, że to Szwab?" Rodzice narratora zajęli mieszkanie Walmannów; nowa gospodyni była osobą równie subtelną, jak poprzednia: "chciała włożyć mydło do żelaznej mydelniczki zawieszonej na brzegu wanny, ale zobaczyła, że leży tam już płaskie, wyschnięte mydełko [...], więc wyjęła różowy płatek z drucianego koszyczka, przez chwilę - nie wiedząc co z nim zrobić - trzymała w palcach, potem położyła go na szklanej półce pod lustrem [...] Do koszyczka włożyła swoje mydło: żółtawe, o szarym odcieniu i szybko opłukała palce. Odruchowo sięgnęła mokrą ręką po spłowiały ręcznik wiszący na haczyku, ale spostrzegłszy wyszytą niebieską nicią literę W, cofnęła palce. Po chwili wahania zdjęła go z haczyka i włożyła do szafki. Na haczyku zawiesiła swój - biały z zielonym paskiem". Potem państwo C, chociaż wszystko było czyste i wykrochmalone, gotowali poszwy i prześcieradła z monogramem W.
Od Hanemanna, który dostał z Niemiec list od swojego dawnego asystenta, Retza, państwo C. dowiedzieli się, jaki los spotkał Walmannów. Pokład "Bernhoffa" został ostrzelany, a potem transportowiec zderzył się z łodzią podwodną (?); okręt zaczął tonąć, płonąc jednocześnie. Tuż przed zatonięciem pan Walmann wrzucił do wody córki i żonę, ale żadna z nich nie wypłynęła, a on nie zdołał ich odnaleźć. Udało mu się dopłynąć do łodzi pełnej rannych, lecz marynarz uderzył go wiosłem w głowę.
Hanemann postanowił pozostać w Gdańsku, choć był nękany i nakłaniany do wyjazdu przez Urząd Bezpieczeństwa. Funkcjonariuszy UB niepokoił list od Retza, który Hanemann dostał przez pośrednika (a więc nie został ocenzurowany), jak również fakt, iż niemiecki lekarz świetnie mówił po polsku. Nie na wiele zdało się tłumaczenie, że Hanemann jest trójjęzyczny - rodzina jego matki pochodziła spod Poznania, a ojciec - z Alzacji. Na razie dano mu jednak spokój - pozostał w swoim domu przy Lessingstrasse, która teraz nazywała się ulicą Grottgera. Najpierw, jak inni Niemcy, sprzedawał sztućce, srebra i książki, potem, proszony przez sąsiadów i dawnych znajomych, zaczął udzielać lekcji niemieckiego. Uczył także narratora; czasem znużony ćwiczeniami gramatycznymi, Hanemann czytał uczniowi niemieckie książki.
Jedną z nich były listy Kleista; nauczyciel opowiadał też o życiu i samobójstwie dramaturga. W takich chwilach twarz Hanemanna łagodniała, jak wtedy, gdy patrzył na zdjęcie, przedstawiające go z Luizą Berger na molo w Glettkau. Pan J.- Polak, znajomy z przedwojennych czasów, opowiedział Hanemannowi o samobójstwie Witkacego. "On też nie chciał przyjąć świata, który nadchodził. Tak samo jak Kleist". Hanemanna nie to jednak pociągało w historiach Kleista i Witkacego. "Wciąż słyszał ostatnie słowa malarza: Nie zasypiaj przede mną, nie zostawiaj mnie samego. Myślał nadal o Luizie - o tym, że umierając, zostawiła go samego.
Kilka lat po wojnie w mieszkaniu państwa C. zjawiła się młoda kobieta - Hanka; opiekowała się synem państwa C. i prowadziła ich dom. Wszyscy mówili, że jest Ukrainką, ale pan C. w to powątpiewał. Przeszłość Hanki spowita była tajemnicą, a ona sama nie chciała jej wspominać. Mówiło się, że przyjechała transportem z Przemyśla, że przeszła straszne rzeczy, że była w lesie. Pewnego dnia, już w Gdańsku na ulicy Grottgera, Hanka próbowała popełnić samobójstwo. Uratował ją Hanemann, który poczuł zapach gazu. Po wyjściu ze szpitala Hanka postanowiła opuścić dom państwa C. Gdy pan C. zasugerował, że powinna pożegnać się z Hanemannem, Hanka przebrała się, zrobiła jaskrawy makijaż (nigdy dotąd nie widziano, by się malowała) i w butach na wysokich obcasach udała się do mieszkania sąsiada. Po chwili pan C. musiał interweniować, bo Hanka krzyczała i biła Hanemanna - miała pretensje, o to, że ją, wbrew jej woli, uratował. Ta manifestacja wdzięków kobiecych, połączona z wybuchem agresji, była niezrozumiała dla państwa C. i dla samego Hanemanna, dotąd bowiem relacja Hanki z sąsiadem sprowadzała się do sąsiedzkiej uprzejmości. Po tym incydencie, który na krótko obudził Hanemanna z otępienia, Hanka spała przez dobę, a wydobrzawszy, pozostała u państwa C.
Pewnego dnia Hanka przyprowadziła na ulicę Grottgera głuchoniemego chłopca, Adama. Chłopiec występował jako mim na placu koło dworca. "Ukłonił się, zapalił niewidzialne cygaro, gasząc paroma strzepnięciami niewidzialną zapałkę, przeliczył niewidzialne banknoty, które sfrunęły z nieba, z pańską nonszalancją oparł się na niewidzialnej lasce." Adam żył z wrzucanych do kapelusza datków, a o jego przeszłości wiadomo było jeszcze mniej niż o przeszłości Hanki. Chłopiec zamieszkał na ulicy Grottgera; Hanemann nauczył Adama i Hankę języka migowego - przed laty, jeszcze w czasie praktyki lekarskiej w Berlinie, brał udział w seminarium z podstaw teoretycznych tego języka.
Którejś nocy pan J. ostrzegł Hanemanna o niebezpieczeństwie grożącym jemu, Hance i Adamowi; chłopca miano odesłać do domu dziecka. Rano wszyscy troje, choć każde osobno, opuścili dom przy Grottgera. Spotkali się koło dworca; nigdy nie wrócili do Gdańska.
Niemymi, biernymi świadkami historycznych zawirowań były rzeczy; przechodziły z rąk do rąk. "Przypatrywały się wszystkiemu z półek, etażerek, blatów, parapetów i nic sobie nie robiły z naszych spraw. Nie były po żadnej stronie. Cierpliwie oddawały się w nasze ręce. Pasowały do dłoni jak ulał albo wyślizgiwały się z palców, spadając z krzykiem na betonową posadzkę. Dopiero wtedy, w błysku pękającej porcelany, w brzęku srebra, w trzasku szkła, budziły nas ze snu. Bo przecież naprawdę były niewidzialne. Któż pamiętał barwę powietrza, światło szkliwa, śpiew wysuwanych szuflad, wysokie brzmienie mahoniowych szaf".
Ukryj streszczenie