Czas akcji: od 1940 do końca lat siedemdziesiątych XX wieku.
Miejsce akcji: Warszawa, Wiedeń, Oświęcim, obozy koncentracyjne na terenie Austrii, Izrael
Druk: Wydawnictwa "Alfa", Warszawa 1989.
Opowiadanie
Narratorka, którą jest sama Hanna Krall, zgodziła się wynająć "na murzyna" - napisać książkę anonimowo, za pieniądze. Przyznaje, że nigdy wcześniej tego nie robiła, a tym razem zgodziła się dlatego, że jej córka wyemigrowała do Kanady, a ona bardzo chciała ją odwiedzić. Pisarkę wynajęła Izolda R., Żydówka polskiego pochodzenia, uważając, że miała niezwykłe życie. Oczekuje, że wysłuchawszy jej opowieści, pisarka spłodzi "gruby buch", a na tej podstawie z kolei powstanie scenariusz hollywoodzkiego filmu. W ten sposób Izolda R. chciałaby zarobić na dom starców dla siebie, na opiekę nad mężem, gdy zniedołężnieje, na operacje plastyczną, na pomoc dla córki... Żeby natomiast zarobić na honorarium polskiej pisarki, przyszła bohaterka jej książki opiekuje się ślepą, półgłuchą staruszką.
Izolda R. mieszkała w Warszawie; wyszła za mąż w czasie okupacji, zanim dzielnicę żydowską otoczono murem. Pracowała w szpitalu, pielęgnując chorych na tyfus. Kiedy stało się jasne, jaki los czeka Żydów, Izolda R. zrozumiała, że jej prawdziwym powołaniem jest uratować męża "Dla Izodly R. nie ulegało wątpliwości: po aryjskiej stronie żyją jacyś inni ludzie, lepsi ludzie, skoro o tyle było im lepiej, skoro nikt nie zagania ich na plac ani do wagonów". Wydostała się z getta jako pierwsza, żeby przygotować kryjówki dla całej rodziny. U zaufanego fryzjera przemieniła się w blondynkę, a potem udała się do przedwojennej znajomej, Zofii Romerowej, żony polskiego majora, przechowującej broń i ulotki konspiracyjne. Pani Romerowa nie bała się ryzyka, ale to, czego młoda Żydówka u niej doświadczyła, było jej zdaniem gorsze od lęku doznanego w czasie ucieczki z getta, w nocy spędzonej na sedesie w ubikacji. Gdy Izolda, a właściwie już Maria Pawlicka "swobodnym gestem dużej blondyny" postawiła torbę na stole, pani Romerowa, rzekomo chcąc zmylić czujność dozorcy, zwróciła jej uwagę, że "stawia torbę jak Żydówka". Odtąd Izolda ćwiczyła "aryjskie" stawianie torby w różnych miejscach, aryjskie chodzenie, głos, a nawet - już po wojnie - aryjskie schylanie się. "Izolda R. postanowiła należeć do lepszego, polskiego świata. I podczas tej wizyty, błahą odzywką o torbie od razu została przez ten świat odtrącona. Tak miało już pozostać. Pragnienie polskości - i odtrącenie".
Pewnego dnia rikszę, którą jechała Izolda, zatrzymał policjant. Zorientował się, że jest Żydówką; zabrał ją do hotelu i mówiąc, że nie chce jej zrobić krzywdy, kazał rozebrać się. Izolda wyrzucała sobie potem, że była uległa. Myślała, nie bez ironii, ze każda "przyzwoita kobieta" (w domyśle: Polka) skorzystałaby z pierwszej okazji, by wyjąć jego rewolwer. Ona jednak nie zrobiła tego; wyprowadziła z getta męża i matkę, przygotowała kryjówki dla teściów i szwagierki. Dla teściów znalazła mieszkanie na Nowym Świecie. Później okazało się, że właścicielka nie pozwalała im wstawać z podłogi, żeby nikt nie zobaczył ich przez okno, a po roku wyrzuciła dwoje osłabionych staruszków na bruk w biały dzień. Teściową natychmiast złapano i przewieziono na Pawiak. W tym czasie osadzona była tam też Izolda, ale miała aryjskie dokumenty. Bała się, że w momencie przypadkowego spotkania teściowa może zdradzić ją gestem lub spojrzeniem. "Żydowska cela wciąż szła przez podwórze, matka jej męża szła na śmierć, a ona prosiła Matkę Boską, żeby szły na tę śmierć trochę szybciej".
Mąż Izoldy brał udział w przerzucaniu ludzi na Węgry. Został aresztowany, wywieziony do Oświęcimia, potem do Mathausen, a w końcu do Ebensee. Izolda szukała pieniędzy i protekcji, żeby go wyciągnąć, była gotowa oddawać się mężczyznom za pieniądze, handlowała. Hitlerowcy złapali ją, była na robotach w Niemczech, ale uciekła. Znów handlowała i szukała protekcji. "Wiedziała, że i Polacy cierpią, ale było to cierpienie lepsze i godne zazdrości. Jej cierpienie było gorsze, bo ona była gorsza. Cały świat uważał ją za gorszą [...] Była gorsza i dlatego przebrana. Zmieniała nazwisko, kolor włosów i sposób stawiania torby i dopiero w tym przebraniu świat zaakceptował ją".
Gdy znowu wpadła w Wiedniu, oskarżono ją o współpracę z AK. "Było to oskarżenie absurdalne, ponieważ praca dla podziemia była ostatnią rzeczą, jaka mogła Izoldzie R. przyjść do głowy. Polskie podziemie nie było jej sprawą. Jej sprawą był mąż, a konspiracja mogła w staraniach o męża tylko zaszkodzić. Gdyby AK chciała pomóc jej mężowi, może by i coś zrobiła dla nich, ale skoro on nie obchodził ich, to co ją mogły obchodzić jakieś łączniczki, jakiś generał Anders, jakieś AK". Gestapowcy nie uwierzyli - torturowali ją, a potem wywieźli do Oświęcimia; jej męża już tam wtedy nie było.
Po trzech miesiącach - "dłużej nie mogła być, bo w Mathausen czekał mąż" - udało jej się przekonać lekarza, że jest pielęgniarką i została włączona do odjeżdżającego transportu. Uciekła w ubraniu niemieckiej robotnicy, dostała się do innego obozu, znów uciekła, dostała się do Wiednia; pracowała jako pielęgniarka w niemieckim szpitalu wojskowym. Sześć tygodni po zakończeniu wojny odnalazła męża w Ebensee; powitał ją wymówkami, że przybyła tak późno, choć była pierwszą żoną, która przyjechała. Przekonywała go, że przeżył dzięki sile jej miłości. Wszyscy ich bliscy zginęli: szwagierkę i teścia wydał Niemcom przyjaciel, dwie szwagierki popełniły samobójstwo, otruwszy najpierw dziecko.
Po wojnie pozostali przy polskim nazwisku, ochrzcili córki, chodzili do kościoła. Przerobili nawet imiona rodziców i stare fotografie - zaufana fotografka zlikwidowała ojcu brodę. Mimo to, któregoś dnia mąż dostał wezwanie na milicję; odnaleziono przedwojenne dokumenty, świadczące o ich żydowskim pochodzeniu. Zapewniono ich, że jeśli w formularzu wpiszą "narodowość żydowska", szybciej dostaną nowe dokumenty. Dostali dokument podróży z dopiskiem: "Posiadacz niniejszego dokumentu nie jest obywatelem polskim". Wyjechali do Wiednia, córki przeniosły się potem do Izraela. Pewnego dnia Izolda znalazła w kuchni pożegnalny list od męża, w którym zapewnił ją, że będzie jej wypłacał alimenty. Izolda R. wyjechała do Izraela, do córek. Gdy przestała udawać Polkę i martwić się o to, za kogo inni ją uważają, poczuła ulgę. Wierzy, że mąż do niej wróci - jest chory, będzie potrzebował opieki, a ona po wojnie skończyła szkołę dla pielęgniarek.
Nie jest zadowolona z napisanej na zamówienie książki. Miał być "gruby buch", wyszła książeczka. Słuchając wymówek swojej bohaterki, autorka czuje się jak krawcowa, która zamiast sukni z falbankami i zakładkami, uszyła prostą, skromną kreację. Zaprzyjaźniona z autorką redaktorka, nie znając genezy książki, stwierdza, że ze względów kompozycyjnych mąż Izoldy R. powinien porzucić ją znacznie wcześniej...
Ukryj streszczenie