Czas akcji: XV wiek.
Miejsce akcji: Arras, Francja.
Druk: Andrzej Szczypiorski "Msza za miasto Arras", Czytelnik, Warszawa 1982.
Powieść.
Narratorem jest Jan, dziś starzec, który podczas zdarzeń w mieście Arras był młodzieńcem poddanym przeciwstawnym wpływom, światopoglądom i osobowościom Dawida i Alberta. Jan był przyjacielem Dawida i uczniem Alberta. Dawid był możnowładcą - księciem i biskupem - gustującym w ucztach i cielesnych rozkoszach, człowiekiem pragmatycznym, nie znoszącym umartwień i rozdrapywania ran. Albert był duchownym i namiestnikiem miasta, ale podlegał nadrzędnej władzy Dawida. Był człowiekiem głoszącym miłość bliźniego, ale nie przeszkadzało mu to prześladować bliźnich i posyłać ich na śmierć. Uważał, że życie składa się z cierpień i dążenia do zbawienia.
Zaczęło się od tego, że sukiennikowi Gerwazemu padł młody, zdrowy koń. Gdy odwiedził go powroźnik, stwierdził, że widział Żyda Celusa rzucającego przekleństwa na domostwo sukiennika. Rada miejska pod przewodnictwem Alberta przesłuchała Żyda. Mimo, że zaprzeczał wszystkiemu, nie zwracano na to uwagi, a zeznanie powroźnika przyjęto za dowód. Tej nocy Celus powiesił się w więzieniu.
Przyczyn tego zdarzenia Jan upatruje w wypadkach sprzed trzech lat. Wtedy zaczęło padać bydło, później zmarło kilku pastuchów, a gdy przygrzało słońce, pojawiły się nieprzeliczone rzesze robactwa. Zaczęli umierać ludzie. Ciała rozkładały się niezmiernie szybko. Potem wybuchły pożary, które strawiły zapasy żywności. Wówczas jedynie Dawid odważył się wjechać do miasta z procesją. Później wydał, zdawało się, srogie zarządzenie - kazał pod karą gardła palić wszelką żywność, jakiej dotknęły ręce ludzi zmarłych w wyniku zarazy. Zamknął szczelnie miasto, ale codziennie przysyłał wozy suto załadowane żywnością. Jednak gdy dowiedzieli się o tym zbójcy, łupili wozy. Głód i zarazy dziesiątkowały mieszkańców miasta. Ludzie wariowali z głodu, jedli trupy. Pewna kobieta ugotowała swoje nowonarodzone dziecko i zjadła wraz z pozostałymi dziećmi. Albert postanowił ją ściąć zamiast wydać na tortury, ale nie chciał dać jej przed śmiercią tradycyjnego rozgrzeszenia, mimo, że wszyscy błagali go o to. Tłumaczył, że jak Bóg ma zbawić, to zrobi to i bez tego. Ludzie bali się, że za taki czyn Bóg pokarze miasto Arras. Doszli też do wniosku, że sam Bóg ich wyszydził. (Były to już czasy pierwszych zwątpień we wszechmoc boską, pierwszych głosów, że ziemia jest okrągła, a człowiek podobny do zwierząt, czasy rosnącego zainteresowania przyrodą i anatomią). Później takie rzeczy zdarzały się coraz częściej. Bywało, że rodziny dobijały konających i jadły świeże jeszcze mięso. Miasto opanowały najwyuzdańsze swawole. Cnotliwe kobiety prowadziły się jak nierządnice. Sprośne sceny rozgrywały się wszędzie, nawet w nawach kościołów. Stada szczurów rzucały się na ciała zmarłych. Mieszkańcy miasta czuli się zupełnie opuszczeni przez ludzi i Boga i w związku z tym uwolnieni ze wszystkich więzów. Podział na stany zupełnie stracił znaczenie, bo wszyscy umierali tak samo i równie licznie. Wszelka władza straciła znaczenie, bo była bezsilna. Kiedyś mieszkańcy miasta powynosili stare księgi z klasztoru i zrobili z nich ognisko, przy którym tańczyli do późnej nocy. Mnisi, którzy długie życie strawili na modłach, postach i pokucie, wychodzili ze swoich cel i oddawali się wyuzdaniu z kobietami głośno bluźniąc Bogu.
Gdy trzecia część mieszkańców wymarła, zaraza nagle ustąpiła. Znów zaczęły docierać dostawy żywności, szaleństwo zaczęło się uspokajać a dawne hierarchie powracać. Zaczął też kiełkować nieopisany wstyd. Miasto poszukiwało formy oczyszczenia. Mieszkańcy czuli się też jakoś wzbogaceni i wywyższeni przez to, że poznali śmierć.
Po samobójstwie Celusa niektórzy w mieście chcieli wezwać Dawida, ponieważ nie podobały im się wyroki Alberta, ale Jan odwiódł ich od tego zamiaru. Sądem zajęło się samo miasto Arras i wszystkie jego stany, bo też w Radzie zasiadły, z woli Alberta, nawet stany najniższe. I tak, jak wcześniej Albert liczył się ze zdaniem ludu i starał mu się przypodobać, teraz robił, co chciał bez żadnego z ich strony sprzeciwu. Odkąd przedstawiciele niższych stanów zasiedli w Radzie Miejskiej, siedzieli cicho, wszystko akceptowali i niczemu się nie sprzeciwiali. Za to gdy przyszedł jeden z Żydów i pokornie poprosił o wydanie ciała Celusa, prostacy poczuli się silni i ważni. Zaczęli go lżyć i poniżać. Wspominając później te chwile, wszyscy oświadczyli zgodnie, że Żyd zachował się grubiańsko wobec Rady. Odeszli zachwyceni własną dobrocią i pałając żądzą zemsty na gminie żydowskiej.
Następnego dnia na Radzie Albert przypomniał, że Celus podczas zarazy opuścił miasto zaraz po tym, jak padły pierwsze ofiary. Podobno niektórzy widzieli, jak wychodząc z miasta mamrotał coś pod nosem i czynił tajemne znaki. Albert stwierdził też, że nieszczęście dotknęło Arras za sprawą szatana, a Żydzi są jego sprzymierzeńcami, bo nie słuchają nauk kościoła i nie przyjmują sakramentów. Zauważył, że w innych miastach Brabancji Żydzi są pozbawieni przywilejów, a tu cieszą się dużą swobodą. Przypomniał też, że w czasach zarazy pan de Saxe dzielił równo skąpe racje żywności, nie bacząc na to, że Żydzi nie czczą Zbawiciela. Zagroził, że mieszkańców miasta spotka kara za to, że dozwalają szatanowi istnieć w murach miasta. Na marginesie zauważył też, że od zarazy padło więcej chrześcijan niż Żydów, bo oni przycupnęli w domach na skraju miasta, a zanim zjedli przydzieloną żywność, czynili z nią jakieś sztuki. Sugeruje, że mogli być posłańcami zarazy, których szatan zamyślił ocalić, by stworzyć tu swoją stolicę, żeby kościoły zostały zburzone, krzyże zdeptane, a Arras szeroko otwarte dla wszelkich nieprawości.
Odpowiedział na to pan de Saxe, że nie godzi się obarczać Żydów winą za wybuch zarazy, bo wybuchały też w miastach, w których Żydzi nigdy nie mieszkali. Prostacy stanęli po stronie Alberta, zaświadczając, że w czasie zarazy widzieli trzygłowe psy, które niosły chrześcijan na ucztę do Żydów. Przecież musiała być jakaś przyczyna, że Bóg pokarał dobre miasto Arras. Na pewno to przez diabelskie podszepty ludzie oddawali się takim bezeceństwom w czasach zarazy, bo przecież oni sami są dobrymi ludźmi i chrześcijanami i nie robiliby czegoś takiego, gdyby nie diabelskie podszepty na skutek żydowskiej klątwy. A nawet jeśli oni są niewinni, to przecież Bóg nam odpuści, bo działamy w imieniu zbawienia naszych dusz - stwierdzili na koniec. Jan poparł ich ze strachu przed wyrażeniem innego zdania.
Zapanowała wtedy w Arras powszechna potrzeba czynu i wymierzenia sprawiedliwości. Przed południem chrześcijanie zażądali wydania Żyda, który był poprzedniego dnia posłem, a wieczorem spalili go na stosie. Mieszkańcy miasta patrzyli na to w ciszy, pełni poczucia, że oto diabeł jest wysyłany do piekieł, bo krzyk dobiegający z płomieni uznali za głos diabła.
Tej nocy przez miasto przeszła procesja poprzedzana gromadami biczowników. Szła stąpając po ziemi mokrej od krwi. Później mieszczanie zebrali się wokół żydowskich domów, zażądali wydania starszego gminy. Żydzi milczeli za zaryglowanymi drzwiami, jeden próbował umknąć konno, ale ściągnęli go i zabili po czym spalili na stosie.
Później wtargnęli do żydowskich obejść. Zaczęła się rzeź. Albert sądził wraz z Radą (w której zasiadał również potakujący im Jan) członków gminy żydowskiej. Orzekli, że Żydzi są winni. Puszczono z dymem kilka domostw, zlinczowano paru ludzi. Pan de Saxe widząc to, poprosił Jana, żeby pojechał po Dawida, bo tylko on mógł ukrócić to szaleństwo. Jan odmówił, tłumaczył, że Bóg kieruje czynami ludzi i jeśli tak dzieje się w Arras, to znaczy, że tak musi być. Pan de Saxe zmartwił się, że również Jan zaczął rozumować jak całe miasto, które grzeszy, a w swoim pojęciu pozostaje bezgrzeszne.
W południe stracono starszego gminy żydowskiej. Albert przemawiając podczas obrad Rady zauważył, że cały świat sprzysiągł się przeciw ich miastu, bo zazdrości mu obcowania z Bogiem. Następnie dowodził, że zło tkwi nie tylko w Żydach, ale również w duszach chrześcijańskich kierowanych diabelskimi podszeptami. Zastanawiał się, czy koń padł przez przekleństwo Celusa, czy może była to raczej kara boska. Zauważył też, że w czasie zarazy nawet najzacniejsi obywatele oddawali się wszetecznościom. I wszyscy poczuli się winni, że kiedyś zgrzeszyli i modlili się w ekstazie wyznając swe grzechy.
Tej nocy Rada zażądała, żeby zaaresztować Pana de Saxe. Przypomnieli sobie, że w czasie zarazy dawał jedzenie Żydom, że szydził z nauk wielebnego Alberta i że wyszedł z Rady gdy postanowiono wymierzyć Żydom sprawiedliwość. Przypomniano też sobie, że krajał trupy zwierząt, badając ich wnętrzności, trzymał u siebie sprzedajne kobiety i nie szanował Rady. Albert zgodził się, aby Pana de Saxe spalono na stosie.
To szaleństwo próbował powstrzymać przyjaciel Pana de Saxe. Oskarżył Alberta o nienawiść i fanatyzm. Zauważył, że w Radzie jest za dużo wiary a za mało rozumu. Proponował wyrzucenie starego zdziwaczałego fanatyka i oddanie rządów w ręce ludzi światłych, którzy potrafią łączyć pobożność ze zdrowym rozsądkiem. Ostrzegał, że jeśli tego nie zrobią, "stary pryk wyprawi im takie piekło, że w Arras nie zostanie kamień na kamieniu". Rada nie wysłuchała go i od razu było oczywiste, że stanie się następnym podsądnym.
Jan odwiedził Pana de Saxe w więzieniu. Prosił, żeby się ukorzył i wyznał swe grzechy. Pan de Saxe odmówił. Nie chciał brać udziału w szaleństwie, które ogarnęło miasto, bo wtedy ludzie doszliby do wniosku, że mieli rację. Wolał zginąć niewinnie.
Szedł na kaźń wołając, że jest niewinny i umiera, aby zbudzić miasto Arras. Dał katowi dukata, aby dobrze się sprawił, co ten uczynił, wbijając Panu de Saxe nóż w serce zanim stos zapłonął na dobre. Za co zresztą wkrótce sam oddał głowę pod topór.
Po tym rozpętały się procesy o czary i herezje, samosądy, puszczanie domów z dymem. Płonęły stosy, a nikt nie był pewien dnia ani godziny. Albert powiedział na Radzie, że tylko prostaczkowie wejdą do królestwa niebieskiego, co obróciło gniew przeciwko dobrze urodzonym, bo oni przecież przy swej zamożności bardziej narażeni byli na diabelskie pokusy. Prostaczkowie zapragnęli pić z pańskich naczyń i odziewać się w pańskie odzienie, niejeden niegdyś zacny obywatel jął się rozboju, bo przecież pan Albert powierzył sprawiedliwość prostym ludziom.
Potem przyszła pora na kobiety, które palono na stosie za posądzenie o czary. Następnie prostacy z Rady przyjrzeli się Janowi, a on był zaskoczony, że wiedzą o tylu jego czynach. Doszły do głosu wszelkie urazy i niechęci. Prostacy mieli mu za złe, że jest zbyt mądry. Ocalił go Albert, ale wyrzucono go z Rady.
W mieście kwitło donosicielstwo, wyrównywano wszelkie niskie porachunki, na przykład jak komuś nie chciało się oddawać długu, donosił na wierzyciela i było po kłopocie.
Dawny przyjaciel z Rady ostrzegł Jana, że zostanie jutro aresztowany. Wyrok był jednomyślny. Jan w pierwszej chwili chciał uciekać, zawiadomić Dawida, ale powstrzymało go to, że brama miejska była otwarta i sprawiała wrażenie niestrzeżonej. Poza tym postanowił, że zginie niewinnie i może jego śmierć obudzi Arras z szaleństwa. Następnego wieczoru odwiedził go Albert, wiedział o zamiarze ucieczki i oskarżył o zdradę. Przyznał też, że pozornie niestrzeżona brama była pułapką, którą zastawił na Jana. Był zły, że uczeń go przechytrzył. Gdyby próbował uciec, jego los byłby przesądzony, a tak jeszcze nie jest. Jan zauważył, że Albert wygląda coraz gorzej, przypomina szaleńca - dziki wzrok, ślina kapiąca na brodę. Albert twierdził, że rozpętał to wszystko, aby wyzwolić mieszkańców Arras. Uważa, że trzeba to miasto wysmagać do krwi, podpalić, a ludzi zamienić w bestie, aby odsłoniło się prawdziwe oblicze człowieka. Uważa, że życie tych ludzi było puste, a on chciał nadać mu sens. Chciał, żeby stali się bardziej ludzcy. Bo tylko ten może dosięgnąć świętości, kto unurzał się w grzechu. A wywyższeni mogą być tylko ci, którzy dotknęli dna. Tak Albert postanowił doprowadzić miasto do wolności. Przerażony Jan zaprotestował - to nie żadna wolność, ale najgorsza niewola gwałtu i nędznych urojeń. Albert tłumaczy, że nie ważne jest to, czym coś jest, ale ważne jakie imię się temu nada. Jan jest przerażony, że diabeł mówi przez Alberta. Ten śmieje się, że to tylko kwestia nazwy, a czyny tego miasta są tym, jaką on nada im nazwę. Może morderstwo nazwać zbawieniem i ono tym będzie, bo to tylko kwestia nazwy. Uważa, że to, co dzieje się w mieście, to harmonijna i jedyna droga do zbawienia, że dał temu miastu wielki dar - każdy umiera z lekkim sercem, a Jan będzie następny. Umrze bez cierpień, bo on, Albert go kocha, a musi umrzeć, bo chciał powstrzymać pochód Arras ku wolności.
Tak więc tamtego wieczoru przyszły po Jana straże, doradzili, aby wziął gąsior moszczu, bo straże chętnie piją z więźniami i z nimi się weselą. Gdy szli przez miasto nikt nie patrzył na niego ze współczuciem, wyglądali raczej na zmęczonych. Jeden ze strażników wyjawił mu, że oskarżą go o zmawianie się z Panem de Saxe przeciw miastu i że w lochu Pan de Saxe dał mu pismo. Jan dziwi się jak Pan de Saxe mógłby pisać w ciemnościach, nie posiadając papieru ani atramentu. Strażnik wyjaśnia, że listy były bez wątpienia, ale przepadły. Jan próbuje tłumaczyć, że w tych warunkach nie można pisać. Strażnik nie rozumie, bo on nie umie pisać, ale ponad wszelką wątpliwość Pan de Saxe dał Janowi listy do biskupa Dawida. Rozzłoszczony Jan stwierdza, że strażnik jest koniem, wszyscy o tym wiedzą i nikt nie ma wątpliwości, a jego zaprzeczenia nie mają żadnego znaczenia. Strażnik ucieka w popłochu.
Jan dowiedział się, że tej nocy stanie przed Radą, a o wschodzie słońca zetną mu głowę. Gdy oczekiwał na śmierć, strażnik przyniósł mu wiadomość, że Biskup Dawid wjechał do miasta. Jan kazał się do niego zaprowadzić.
Następnego dnia poproszono go o przybycie, bo wielebny ojciec Albert zasłabł. Jan nie chciał, ale poszedł, bo prosił go o to Dawid. Albert umierał. Właśnie skończył się spowiadać i chciał powiedzieć Janowi, że mu odpuszcza winy. Jan był zdumiony. Albert wyjaśnił, że on jest Arras. Zgrzeszyli ci, co chcieli swoje umysły oddać wyższej filozofii, a powinni przede wszystkim wierzyć.
Po śmierci Alberta zapanował spokój. Ocaleli Żydzi pobielili domy, bo książę Dawid oznajmił, że odwiedzi gminę żydowską, co zdarzyło się po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Miasto przystrojono zielenią i sztandarami, ludzie ubrali się odświętnie, ale nie było widać radosnych twarzy. Zaczynali rozumieć, że nie należy szukać na zewnątrz przyczyn tego, co się stało i że kiedyś znów mogą podrzynać sobie nawzajem gardła. Miasto na zewnątrz było odświętne, ale w ludzkich sercach wzbierała żałość i trwoga.
W południe owej niedzieli Dawid odprawił wielką, pięciogodzinną mszę. Odpuszczał grzechy miastu, unieważniał wszelkie procesy, błogosławił wszystkich. Później pojechał do gminy żydowskiej i wziął Żydów w opiekę, tak jak całe miasto. Mieszkańcy patrzyli na wszystko zobojętniali.
Wieczorem książę rozkazał miastu, aby się bawiło, ale nikt nie potrafił się weselić. Nocą ściągnięto członków Rady. Z jej niegdyś licznego składu, zostało ośmiu ludzi. Dawid stwierdził, że w Radzie zasiedli najgłupsi obywatele miasta, a są nimi, ponieważ nie ufali rozumowi. Kazał im odejść z miasta z niewiastami, dziećmi i dobytkiem i modlić się o zbawienie dusz. Nie padli na kolana, dziękując Bogu za ocalenie, stali w ciszy, a potem rozeszli się każdy w swoją stronę.
Na uczcie wydanej przez Dawida Jan siedział małomówny i zatopiony w myślach. Dawid zdziwiony nie rozumiał tego, przecież okazał łaskawość. Jan zaczął mu tłumaczyć, że właśnie to jest w tym wszystkim najstraszniejsze. Dawid wyjaśniał, że lepiej jest spędzić życie na ucztach i przyjemnościach, zachowując chłodną obojętność wobec świata. Nie chciał też być sędzią innych. Jan uważał, że w ich szaleństwie było coś świętego. Dawid wyśmiał ten pogląd. Jan tłumaczył dalej, że nie wolno zapomnieć o tym, co się tu działo, nie można tego przekreślić i udawać, że nic się nie stało. Nie po to miasto upadło na samo dno i tylu ludzi skonało w męczarniach, żeby teraz mówić, że to nie ma znaczenia. Jan uważa, że poszli na samo dno, aby się wywyższyć, tymczasem książę mówi im, że to próżny trud. Nie może być tak, że miasto, które tak żarliwie szukało swojej drogi, odda się zapomnieniu wśród przyjemności. Tłumacząc to Jan płakał, a wraz z nim mieszkańcy Arras. Książę i jego świta milczeli i niczego nie rozumieli. Jan poprosił, aby książę również jemu pozwolił odejść z miasta, tak jak członkom Rady.
Rano przyszedł posłaniec od Dawida z propozycją, aby Jan pozostał, albo osiedlił się w Gandawie. Jan odmówił. Miał zamiar odejść na zawsze z miast brabanckich. Uważał, że jeżeli tak postąpi, nie będzie stracony dla samego siebie.
Odjechał z miasta, postanawiając skierować się tam, gdzie wieje wiatr. Odjeżdżając zastanawiał się, dlaczego robi to dopiero teraz, dlaczego nie zbuntował się przeciwko Albertowi i Radzie, a buntuje się przeciw życzliwemu księciu, którego roztropność podziwiał przez całe życie. Pomyślał, że na każdego przychodzi potrzeba buntu, a rzecz w tym, aby wybrać właściwą godzinę. Doszedł do wniosku, że gdyby odszedł z Arras w czasie szaleństwa, ocaliłby tylko rozsądek, a tak ocala szczyptę wiary.
Ukryj streszczenie