Artykuły

Życie mnie cieszy, nie przygnębia

- Nie jest dobrym pomysłem porównywanie kabaretów sprzed lat z tymi istniejącymi obecnie. Mam bardzo wysoko zawieszoną poprzeczkę, bo przed laty występowałem w każdym, który się liczył - od Kabaretu Starszych Panów po Wagabundę - mówi warszawski aktor BOHDAN ŁAZUKA.

Z Bohdanem Łazuką rozmawia Małgorzata Piwowar

Rz: Rok temu był pan gościem Akademii Sztuk Przepięknych na Przystanku Woodstock. Nie zdziwiło pana tamto zaproszenie?

Bohdan Łazuka: Pochlebiło mi bardzo. Zaszczytem był dla mnie udział w imprezie, na której pierwszego dnia spotkał się z młodymi ludźmi Lech Wałęsa, drugiego - Tadeusz Mazowiecki, a trzeciego - ja. Nie obchodziłem żadnej rocznicy, która by usprawiedliwiała uprzejmość zaproszenia mnie, więc myślę, że pojawiłem się tam jako przeciwwaga dla pozostałych szacownych gości. Co tu dużo mówić - trochę nabroiłem w moim rozbałaganionym życiu. Bez kokieterii i podlizywania się Jurkowi Owsiakowi - uważam go za świetnego faceta, Polaka, autorytet. Nie wstydzę się wielkich słów, bo widzę, jak wiele robi, a nie tylko mówi. Jest konsekwentny i umie trafiać do ludzi nie tylko młodych, pełnych jeszcze entuzjazmu, łatwiejszych do zarażenia ideami. Na moje woodstockowe spotkanie przyszły trzy tysiące ludzi, rozmawialiśmy ponad dwie godziny.

O co pana pytali?

- O wszystko. Okazało się, że znają mnie nie tylko z filmu "Nie lubię poniedziałku" czy jako wykonawcę piosenki "Bogdan, Bogdan trzymaj się". Byłem zaskoczony, jak wiele wiedzieli. Nawet to, że jako młodzieniec chciałem grać na saksofonie, by się paniom podobać, a że były to czasy, w których ów instrument uważany był za wroga socjalizmu, uczyłem się na oboju. Nie dziwiło ich, że lubią mnie geje - widzieli mnie nie tylko w show Szymona Majewskiego, ale i w "Motylem jestem, czyli romans czterdziestolatka", gdzie nieźle zgrywaliśmy się z Wojtkiem Pszoniakiem. Ich uznanie traktuję jako miły komplement za dobrze wykonaną pracę, bo jak wiadomo - trzy najtrudniejsze do zagrania role to: gej, pijak i chłop. Istotne, żeby nie udawać, tylko być nimi, po prostu. Tego nauczyli mnie najlepsi.

Nie każdy mógł być pupilem Ludwika Sempolińskiego...

- Owszem, byłem pieszczochem losu. Tylko że nocami chodziłem po akademiku Dziekanka i ćwiczyłem, by uzasadnić swoją obecność w szkole teatralnej. Ja, chłopak z prowincji, obcowałem przecież z takimi znakomitościami jak właśnie profesor Sempoliński czy Kazimierz Rudzki. Pierwszy uczył stylu, elegancji, dobrych manier, które dziś znane są większości ludzi już tylko z literatury. Drugi, prawdziwa potęga intelektu, był mistrzem skrótu scenicznego. Był jeszcze Aleksander Bardini, pozornie okrutny, bo bardzo wymagający. To właśnie on mi wyreżyserował balladę "Bal na Gnojnej". Wszyscy studenci mogli korzystać z tej wspaniałej edukacji, ale nie wszystkim się chciało. Wielu już na pierwszym roku myślało o zagraniu Hamleta na Broadwayu, a nie pokornym układaniu małych scenek. Już po II roku studiów miałem propozycję, by grać w teatrze, ale Stanisława Perzanowska ostrzegła: "Stop, za mało umiesz". Wiedziała, co mówi.

Może świat zmienił się na tyle, że dziś szkoła teatralna nie jest potrzebna, by zostać aktorem?

- Proszę nie mówić takich rzeczy. Nawet jeśli ma się talent, to dopiero fundament, na którym można budować. W czasie studiów opiekunką mojego roku była wspomniana Stanisława Perzanowska, która wychowała Juliusza Osterwę i Stefana Jaracza, a Julian Tuwim nic bez niej nie napisał. Jej asystentką była Zofia Mrozowska. U Władysława Zawistowskiego asystentem był Mariusz Dmochowski, a u prof. Kazimierza Rudzkiego - Mieczysław Czechowicz. Jak się ma takich nauczycieli, trzeba być strasznym nieukiem, żeby nic nie skorzystać. Wystarczyło słuchać, co mówią. Dziś też młodych uczy się w szkole szlachetnie - od Szekspira po Strindberga. Tyle że, gdy kończą studia, szybko i boleśnie lądują na ziemi. Wiedzą, że jak nie załapią się do serialu, pies z kulawą nogą nie będzie wiedział o ich istnieniu. Pewnie dlatego często błądzą.

Pan też nie był aniołem...

- Ale liczy się efekt. Mówiąc megalomańsko - coś ze mnie wyrosło. Prawdą jest, że kiedy mnie zaczynało coś nużyć, nie męczyłem się udawaniem, że jest inaczej. Znudziło mi się w Zespole Pieśni i Tańca Ziemi Lubelskiej, to od razu wziąłem nogi za pas. Teraz wspominam pobyt w tym zespole z ogromnym sentymentem i cieszę się, że nadal istnieje. Musiałem jednak do tego dorosnąć i spojrzeć na przeszłość z innej perspektywy.

Jakiej?

- Człowieka, któremu wiele się udało. Wielu mi zazdrości, że ciągle jestem zadowolony z życia. Nie rozumieją, że to kwestia psychicznego nastawienia. Po prostu od razu po urodzeniu udałem się na urlop i przebywam na nim do dziś. Życie mnie cieszy, nie przygnębia.

I jest pan w równie dobrym humorze po wizytach w ukochanym Teatrze Syrena?

- Nie bywam tam już. Kiedyś Litewska 3 to był zupełnie inny adres. Trzeba zaznaczyć, że jestem przywiązany do klasyki gatunku, a w tym teatrze tworzyli ją wielcy artyści: Dymsza, Sempoliński, Olsza, Krukowski, Brusikiewicz. Tam było tyle wybitnych nazwisk, że w finale, gdy wychodzili do ukłonów, brakowało dla wszystkich miejsca w pierwszym rzędzie. Zdołałem jeszcze się o nich otrzeć, czym do dziś się szczycę. Tak jak tym, że posiadam umowę o pracę stanowiącą, że dzielę garderobę z Adolfem Dymszą. To było bezcenne doświadczenie - dzięki niemu przeszedłem drugą szkołę teatralną. W naszej rewii były tak fantastyczne tancerki, że koniec świata. Wiem, co mówię, bo naoglądałem się za granicą niemało specjalistek w tym fachu. Do tego królował humor w najlepszym stylu. Dam przykład. Oto najkrótszy skecz, jaki kiedykolwiek widziałem. Wymyślił go Kazimierz Krukowski i wykonywał z Kazimierzem Brusikiewiczem. Grali Żydów siedzących na ławce. Już to było w porządku. Obaj czytali te same gazety, tak że ich w ogóle nie było widać. Po dłuższej chwili jeden ją odłożył: "Eeeee...", na co drugi: "Pan mnie to mówi?" Potęga humoru. To były trochę inne czasy.

Może tę lukę w dobrym stylu wypełnia dzisiaj kabaret?

- Nie jest dobrym pomysłem porównywanie kabaretów sprzed lat z tymi istniejącymi obecnie. Mam bardzo wysoko zawieszoną poprzeczkę, bo przed laty występowałem w każdym, który się liczył - od Kabaretu Starszych Panów po Wagabundę. Niedawno przytrafiła mi się zresztą przedziwna przygoda. Zgłosiło się do mnie dwóch ludzi - liderów kabaretów: Ani Mru Mru i Moralnego Niepokoju. Zaprosili do wzięcia udziału w programie w charakterze klasyka, czyli starca. I to do pierwszego odcinka. Poczytałem to sobie za komplement, poza tym przekonali mnie argumentem, że w programie zasiądę na kanapie z Kabaretu Starszych Panów. Nie żałowałem, bo okazało się, że było miło.

Teraz pokazuję publiczności swój program "Za kulisami kabaretu". Wymaga to ciągłej gotowości do sprawdzania się przed różnymi widzami. Żeby się dobrze poczuli, trzeba umieć stać się jednym z nich. Nie chodzi o schlebianie gustom, tylko trafienie do wrażliwości konkretnej widowni.

Czy widzi pan dziś na polskiej estradzie artystę, który wypełniłby sobą 13 razy z rzędu Salę Kongresową, tak jak pan w połowie lat 60.?

- Konieczne jest wyjaśnienie, że do tych występów zostałem wytypowany przez ówczesnego dyrektora Estrady Jana Krzyżanowskiego i jego radę artystyczną z Hanuszkiewiczem, Terpiłowskim, Sempolińskim, Holoubkiem, Dobrowolskim na czele. Skoro oni zdecydowali, że mam wystąpić, to wiedziałem, że nic nie ryzykuję. W dodatku reżyserował Jerzy Gruza. Do kompetencji tych ludzi można było mieć zaufanie. Teraz brak takich autorytetów, ale mam swoich ulubieńców, na których mógłbym postawić, np. Macieja Maleńczuka. Bardzo go lubię, bo jest taki nieuregulowany. Wszystko w nim zaczyna się od trzech kropek, czyli refleksji. Nie jest perfekcyjny, tylko prawdziwy. Wielu artystów wykonuje zadania z niebywałą precyzją, właściwie nie można im nic zarzucić. Ale gdy się popisują umiejętnościami, zza rampy nie ma odzewu. A Maleńczuk trafia do serca.

Można trafić do serc widzów, grając w serialu "Licencja na wychowanie"?

- A dlaczego nie? Dla każdego coś miłego. Chwalę sobie świetnie zorganizowaną ekipę, która daje poczucie, że pracujemy na Zachodzie, gdzie wszystko jest "no problem". Jestem też przekonany, że o Jakubie Miszczaku, młodym reżyserze, jeszcze usłyszymy. Ma wyczucie, wprowadza świetną atmosferę i w dodatku jest prawdziwym dowódcą. Tacy jak on to rzadkość.

Żałuje pan, że wciąż nie powstała druga część "Rejsu"?

- To kwestia miesięcy. Scenariusz jest gotowy, Kazimierz Kutz powiedział, że dawno nie czytał tak świetnie napisanego scenariusza, a ja mu wierzę. Przedsięwzięcie widzę świetnie, bo będę w nim brał udział. Zdjęcia będą kręcone w Chorwacji i rozpoczną się w końcu marca. Zagrają także Krzysztof Kowalewski, Joachim Lamża i podobno - Marek Kondrat. Moja postać jest nieokreślona personaliami, to typ faceta, który będzie coś robił po swojemu. Zdaję sobie sprawę, że "Rejs" jest filmem kultowym i ściganie się z nim nie ma sensu. Oczekiwania wobec "Rejsu 2" są tak duże, że trzeba mieć sporo odwagi, jeśli nie tupetu, by go kręcić. Ale jest i druga strona medalu - ten film już na starcie ma zapewnioną publiczność, bo wszyscy będą chcieli się przekonać, że na pewno jest gorszy niż tamten "Rejs". Czyli, tak czy inaczej, jesteśmy skazani na sukces.

Myśli pan, że to będzie równie dobra zabawa jak ze Stanisławem Bareją przy realizacji jego filmów?

- Tego się nie da porównać. Staś Bareja rzeczywiście tworzył na planie atmosferę zabawy. Jednak tylko pozornie był niezorganizowany, bo wszystko świetnie wiedział i widział. Niby bawił się i dogadywał, ale zdjęcia powstawały raz dwa, dubel za dublem. Jakby niepostrzeżenie. A Marek Piwowski uważa, że śmiech jest bardzo poważną sprawą, i dlatego niesłychanie precyzyjnie i serio podchodzi do wszystkiego, co robi.

Czy to prawda, że nie chciał pan zostać europosłem?

- To jakaś zmyślona historia. Ktoś kiedyś półżartem zaproponował, w takim samym tonie odpowiedziałem. Nikomu nic złego nie zrobiłem, żeby pokutować zajmowaniem się polityką. Takie rzeczy robi się dziś za karę.

Bohdan Łazuka

Był sensacją I Krajowego Festiwalu Piosenki w Opolu w 1963 roku. Jury przyznało mu nagrodę za piosenkę "To było tak", a publiczność za charlestona "Dzisiaj, jutro, zawsze". Pochodzi z Lublina. Przyjechał do Warszawy, by uczyć się zawodu muzyka, ale za namową kolegów zdał do szkoły teatralnej. Ukończył ją w 1961 roku, zyskując miano ucznia słynnego Ludwika Sempolińskiego. Drobne role grał na scenach stolicy jeszcze jako student. Zadebiutował w Teatrze Współczesnym w "Karierze Artura Ui" w reż. Erwina Axera, później najdłużej związany był z Teatrem Syrena.

Zawodowe życie dzielił z powodzeniem między estradę, teatr, kabaret i kino. W filmach "Nie lubię poniedziałku" i "Próba ognia i wody" zagrał samego siebie, ale równie niebanalne postaci stworzył w "Dzięciole", "Motylem jestem, czyli romans 40-latka" czy "Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy". Był czterokrotnie żonaty. Ma syna i córkę. We wrześniu ukaże się wywiad rzeka z Bohdanem Łazuką zatytułowany "Przypuszczam, że wątpię".

Będzie weselej - piosenki Jeremiego Przybory

17.45 | TVP Kultura | niedziela

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji