Artykuły

Maklak i syrenka

- Piło się z nim w kulturalnej atmosferze. Natomiast jak wchodził Himilsbach, to wszystko było zaraz na granicy: sąd grodzki, izba wytrzeźwień, a nawet utrata życia. Obaj mieli szczęście, że żyli i grali w PRL-u. To ich zeszmacenie pasowało do tego systemu - ZDZISŁAWA MAKLAKIEWICZA wspomina reżyser Janusz Kondratiuk.

Telewizja Kino Polska proponuje w sierpniu piątkowe wieczory ze Zdzisławem Maklakiewiczem (1927-77).

Pokazała już "Hydrozagadkę" (1970) Andrzeja Kondratiuka. Podczas upałów znika w Warszawie woda. Nieustraszony As (Józef Nowak) rozwiązując tę zagadkę, trafia na ślad diabolicznego doktora Plamy (Maklakiewicz).

Jutro pokaże "Wniebowziętych" (1973) Andrzeja Kondratiuka. Dwaj kumple (Maklakiewicz i Jan Himilsbach, współscenarzysta filmu), wygrawszy w totolotka, latają samolotami po Polsce.

20 sierpnia - "Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy" (1973, na półce do 1980). Dyrektor przedsiębiorstwa (Leon Niemczyk) zabiera spod pośredniaka dziesięciu bezrobotnych (wśród nich Maklakiewicza) do rozładunku wagonów.

27 sierpnia - nowelkę Jerzego Zarzyckiego z "Komedii z pomyłek" (1967) według Sienkiewicza. W kalifornijskim miasteczku dwoje Niemców (Iga Cembrzyńska i Maklakiewicz) otwiera konkurencyjne sklepy po dwóch stronach ulicy. Gdy idą do sądu, sędzia, nie znając niemieckiego, przez pomyłkę daje im ślub.

3 września - "Dzięcioła" (1971) Jerzego Gruzy. Kontroler w "Supersamie" (Wiesław Gołas) rusza w miasto, bo żona (Alina Janowska) wyjechała. Gdy podrywa koleżankę z pracy (Joanna Jędryka), chce go pobić jej brat (Maklakiewicz).

Jacek Szczerba: O Maklakiewiczu mówi się, że lepiej pokazywał, jak coś zagra, niż to potem grał.

Janusz Kondratiuk*: Do takich opinii trzeba podchodzić ostrożnie, bo on grywał często u reżyserów, którzy nie dorastali mu do pięt. Tam dochodziło do konfliktów, on wtedy odpuszczał. Czasem oni nawet nie zauważali, że on zrobił rolę majstersztyk.

W "Polskich drogach" Janusza Morgensterna Zdzisio gra umierającego nauczyciela tańca. Można by to zagrać na serio, monumentalizując. Ale Zdzisio gra odwrotnie - demoluje postać, gra zniszczonego człowieka, pijaka, który umiera nie dlatego, że zabijają go Niemcy, ale dlatego, że pada na serce. Wielcy aktorzy z reguły chcą być serio, z tego żyją. On był sieriozności wyzbyty. Nie pokazywał wielkości, patosu i piękna człowieka, tylko raczej to, jakim słabym gatunkiem jesteśmy.

Jak się z nim pracowało?

- Najpierw trzeba go było doprowadzić do takiego stanu, żeby mógł wybełkotać tekst. Co było trudne. Przy "Wniebowziętych", gdzie byłem drugim reżyserem, w czasie przerw przykuwałem jego i Himilsbacha kajdankami do kaloryferów na lotnisku w Warszawie. Krzyczeli na mnie: "Gestapowcu!". Przez pewien czas to skutkowało, ale potem milicjanci, do których należały kajdanki, przynosili im coś do picia.

Zdzisio często gadał od rzeczy, powtarzał fragment roli, który mu się spodobał i zafiksował, żonglując nim w dowolnych w miejscach.

Skoro to tak strasznie wyglądało, to dlaczego efekt był najczęściej znakomity?

- Bo to zostało wymęczone, wykrzyczane i wypłakane przez reżysera. Przy "Wniebowziętych" byłem odpowiedzialny za fragmenty z dziewczynami, które wcześniej grały u mnie w "Dziewczynach do wzięcia". Robiliśmy scenę wspólnego jedzenia. Rejestrowanie dialogów trwało długo, bo Himilsbachowi i Maklakiewiczowi ciągle coś spadało ze stołu, przerywali, nie bardzo wiedzieli, gdzie są. Ale jak już powiedzieli coś, co było bliskie temu, co zostało napisane, okazywało się, że jest świetnie. Słowa nie były takie ważne, liczyła się prawda postaci, a ona była absolutna.

Zdzisio i Jasio mieli szczęście, że żyli i grali w PRL-u. To ich zeszmacenie niebywale pasowało do tego systemu.

Maklakiewicz grywał lumpów, a przecież był inteligentem z szanowanej rodziny.

- Wujek - świetny kompozytor, on sam dobrze grał na pianinie. Ale tu los zadziałał. Na początku Zdzisio grywał amantów. Przezywali go w teatrze "Pupal", bo był jak utyte, lekko zapuchnięte dziecko. I może pozostałby przy rolach fircyków, gdyby nie spotkał w "Rejsie" Himilsbacha. To była obustronna fascynacja, która zmieniła się w związek typu miłość - nienawiść.

Poza tym Zdzisio miał talent literacki, umiejętność opisywania rzeczywistości. Aktorzy na ogół są narcyzami, skupieni na sobie: ja wchodzę. Co oni o mnie myślą? Jak wyglądam? Chyba mi włosy trzeba poprawić? A on uważnie obserwował. Wieczorem, gdy był już wolny, przy stoliku - w SPATiF-ie czy w Kameralnej - zapisywał na kartkach różne zdania, tworzył scenki z tego, co zobaczył, dorabiał puenty. I opowiadał to ludziom. Ten stolik był jak teatr jednego aktora.

Pamięta pan jakieś jego opowieści?

- Np. taką powstałą po wizycie w ogródku piwnym koło wejścia do Łazienek. Siedzą tam panowie i piją piwo. Bohater, czyli Zdzisio, mówi do sąsiada: "Wie pan co, ja tu siedzę, obserwuję tych Polaków, i to jest przerażające. Nie wiem, jak ci ludzie mogą żyć w tym wszystkim. Wie pan, ja nie jestem Polakiem, moja matka była Włoszką, a ojciec Rumunem". Na co ten drugi: "Przepraszam pana bardzo, ale tak się składa, że mój ojciec był Hiszpanem, a matka Francuzką, i ja też patrzę na tych Polaków i nic nie rozumiem". Za chwilę odzywa się facet od stolika obok: "Przepraszam, słyszę panów rozmowę. Mój ojciec był Węgrem, matka Czeszką. Panowie, tu się nie da żyć...".

Albo inna piwna opowieść Zdzisia: "Stoję w kolejce po piwo. Widzę, że facet nalewa wszystkim trochę piwa i więcej piany. Mam wyliczone 2 zł i 80 gr. Daję mu, a on mi też nalewa trochę piwa i więcej piany. To ja go za fraki i do sądu. W sądzie jest sędzia piwosz, prokurator piwosz i adwokat piwosz. Zapada wyrok śmierci. A nalewający się wyrywa...".

Czy z Maklakiewiczem można było rozmawiać o aktorstwie?

- Mówił mi: "Nie wiem, czy kapujesz, ale scena to jest przestrzeń święta. Ja jestem fachowiec. Wychodzę i żeby dojść na środek sceny, robię osiem kroków w cztery sekundy. Mam to wyliczone. Potem staję z tacą czy z halabardą i mówię: - Podano do stołu. I schodzę, znowu osiem kroków w cztery sekundy. Ale przez ten czas trzymam publiczność za mordę. Kiedyś po spektaklu wychodzę, a przed teatrem zatrzymuje mnie jakiś facet. Pyta: - Przepraszam, czy to pan trzymał mnie godzinę temu za mordę. - Tak. - To pozwoli pan, że teraz ja pana potrzymam".

U Zdzisia imperatywem było, żeby być zabawnym. Doprowadzić do śmiechu. Jak nie miał żadnego pomysłu, to brał nazwy miast i dopasowywał je do ludzi. O sobie powiedział - Łysa Polana. Kogoś nazwał Przemyśl, jakąś panią - Ustka. Wtedy przyszła Zosia Czerwińska i mówi: "A ja jestem Stara Miłosna".

Czyli gadać na serio się z nim nie dało?

- Dało się. Miał bardzo zdrowy osąd świata i kolegów, ale z Himilsbachem wypijali dziennie litr albo półtora na głowę.

Skąd mieli na to pieniądze?

- Mieli, bo grali w filmach. Pokazywali się na chwilę, czasem to nie wchodziło do ostatecznej wersji filmu, ale było na flaszkę. Na bazie tego elementu baśniowego, jak mówili o alkoholu, który wprowadzali do organizmu, kumali się z przeróżnymi typami. Z tych kontaktów czerpali wiedzę o człowieku. U nich wszystko było z życia wzięte.

Kiedyś Zdzisio wygrał w totolotka syrenkę. Miałem prawo jazdy, on nie miał, choć umiał prowadzić. Zadzwonił, żebym pomógł mu odebrać wóz. Zaczął mi opowiadać, że obudziło go szczekanie psa. Długo robił w słuchawce: "Au, au, au". W końcu mówi: "Budzę się, patrzę, a to moja matka. Zawołała: - Zdzisiu, wygraliśmy syrenkę w totolotka. Myślę: syrenka - obciach, ale przecież można trochę pojeździć".

No więc poszliśmy po syrenkę. Stała na podwórku, przodem do muru. Zdzisio siadł za kierownicą, nacisnął pedał gazu i trzasnął w ten mur. Wysiadł, mówiąc: "E, to nie jest jednak fajne auto". Syrenki nie odebraliśmy. Zdzisio, zdaje się, zażądał gotówki.

To zdarzenie szybko przerobił na scenariusz. Nogi w czarnych butach i czarnych spodniach idą po schodach. To facet, który niesie bukiet róż. Podchodzi do drzwi i dzwoni. Otwiera starsza pani. Facet pyta: "Dzień dobry, czy tu mieszka inżynier Kowalski?". "Tak, to mój mąż". "Proszę się nie obawiać, mam bardzo miłą wiadomość, pan Kowalski wygrał milion w totolotka. Ja jestem przedstawicielem totolotka". "O Boże, tylko nie to. Mąż nie może się o tym dowiedzieć, jest po trzecim zawale". Teraz widzimy pokój. Kowalski leży podłączony do EKG. Jest wściekły z tego powodu, bo dobrze się czuje. Obok kardiolog, psycholog i ten z totolotka. "O co chodzi?" - pyta Kowalski. Psycholog: "Proszę pana, wygrał pan w totolotka milion". "Aha, dobra, to już mnie odczepcie". "Ale naprawdę pan wygrał". "Jeśli jest tak, jak pan mówi, do daję słowo, przy świadkach, że połowa wygranej należy do pana". W tym momencie psycholog jęczy: "A, a..." - i umiera na zawał.

Czy Maklakiewicz miał poczucie, że marnuje swój talent?

- Chyba nie miał. W każdym razie nie dawał tego po sobie poznać. Oni zresztą nie cenili tego, co robili. Himilsbach mówił, że po pierwsze, jest kamieniarzem, po drugie, pisarzem, a w kinie tylko dorabia. Zdzisio, choć był aktorem, nie znosił powtarzalności. Nie lubił teatru, artystowskiej atmosfery, która panuje za kulisami, grania w kości w bufecie. On kombinował inaczej.

Widziałem, jak w Zakopanem kręcili z moim bratem "Jak to się robi". Mieli z Himilsbachem iść ulicą i prowadzić dialog. Zdzisiowi coś jednak przeszkadzało. Poprosił o 15 minut przerwy. Podszedł do ekipy i mówi: "Panowie, na tej trasie, którą idziemy, zróbcie nam taką malutką ślizgawkę". I oni im ją wyślizgali. Znów są zdjęcia. Zdzisio i Jasio idą, rozmawiają o czymś poważnym i nagle Zdzisio, zobaczywszy tę ślizgawkę, jak dziecko się po niej przejeżdża. To nadało dość sztywnemu dialogowi nowy kontekst.

Ale był jeszcze inny Zdzisio, o którym mało się wie. Zabrał mnie kiedyś do czyjegoś mieszkania na Krakowskim Przedmieściu. "Poznasz paru moich kolegów" - powiedział. Mieszkanie ogromne, w środku meble antyki, a na podłodze z 10 cm ziemi.

Dlaczego?

- Też o to zapytałem. "Bo moja Nusia siedzi już drugi rok" - padła odpowiedź. Gospodarz nie miał po prostu czasu ani sił, żeby zająć się podłogą, a jego żona była w więzieniu. W tym mieszkaniu spotkałem kilku smutnych panów - kolegów Zdzisia z Powstania, AK-owców. Zaczęły się wspominki. Że byli prawie dziećmi, że przyszedł oficer, buty miał świecące jak szklanki, i powiedział: "Baczność, kto umie strzelać?". Ktoś się zgłosił, dostał jedyny karabin, reszta butelki z benzyną i do pracy. "To było obrzydliwe, ale wtedy nam się podobało" - mówili.

A Maklakiewicz opowiadał o swoim udziale w Powstaniu?

- Mówił, i oni też to mówili, że zabił Kałmuka w Ogrodzie Saskim. "Jak to było?" - pytam. "Kałmuk wygląda zza drzewa, no to strzeliłem. Kałmuk leży. I tyle".

Ci AK-owcy byli ciężko pijący. Wcale im się nie dziwię.

Z Maklakiewiczem i Himilsbachem jest związane mieszkanie, którego okno wskazuje palcem Chrystus stojący przed kościołem św. Krzyża.

- To było mieszkanie pani Izy, łączniczki z Powstania. To był fragment tzw. trójkąta bermudzkiego: SPATiF, Kameralna i ta meta. Maklakiewicz przez pewien czas romansował z dwuzębną panią Izą, niegdyś piękną kobietą, a Himilsbach próbował mu ją odbić. W mieszkaniu była jeszcze pani Małgosia, córka pani Izy, i malutki piesek Psotka.

Przyjeżdżam tam kiedyś rano. Budzę Zdzisia, bo mieliśmy coś razem robić. Spał na materacu, w ubraniu. Przyczesał się i mówi: "Masz tu pieniądze, niech Małgosia przyniesie czerwone wino i, przez rozum, jeszcze pół litra, no i coś na śniadanie". Za chwilę zjawił się Himilsbach i jacyś dziwni ludzie: nauczyciel ze szkoły, który wyskoczył na dużą przerwę i już został, jakiś kierowca.

To było amfiladowe mieszkanie. Siedzieliśmy ze Zdzisiem w kuchni, a w głębi Janek tańczył, jak to mówił, polkę tremblinkę, ze szmatą od podłogi na głowie. Nagle przez kuchnię przeszedł gość - miał włos zjeżony, jak jeżozwierz, w rękach niósł własnego pawia. "Przepraszam bardzo" - powiedział, kierując się do toalety. Za chwilę wrócił się przywitać. Podał mokrą rączkę. Okazało się, że był katem. Opowiedział nam, jak się wykonuje w Polsce wyroki śmierci, i o ostatnim, który sam wykonywał.

Rozumiem, że Maklakiewicz i Himilsbach byli idealną parą do wygłupów.

- Zdzisio był spokojnym człowiekiem. Siedziało się z nim i piło w kulturalnej atmosferze. Natomiast jak wchodził Himilsbach, to wszystko było zaraz na granicy: sąd grodzki, izba wytrzeźwień, kaganiec na mordzie, a nawet utrata życia. Zaczynało się obrażanie ludzi, bezsensowne zaczepki. Maklakiewicz bał się takich rzeczy, czuł niesmak, był tego niechętnym świadkiem. Zresztą śmiesznie się kłócili. Zdzisio mówił do Jasia: "Ty gudłaju". A tamten do niego: "Powstaniec zasrany". Bo Zdzisio nosił wojskową amerykańską kurtkę z postawionym kołnierzem. Szybko jednak przybijali piątkę.

Pamiętam, że długo pracowali nad scenariuszem o koledze z wojska, czego odprysk jest we "Wniebowziętych". Mieli jechać do tego kolegi, z Warszawy do Gdańska, na rowerach. Po drodze jeden rower im ukradli, więc jechali razem na drugim. W końcu dojechali. Otworzyła im żona kolegi: "Jest Waldek?". "Nie, jest w robocie". "To do widzenia". I wrócili.

Muszę jeszcze dodać, że obaj byli bardzo kochliwi.

Kochali się w tych samych kobietach?

- Różnie, ale byli o siebie piekielnie zazdrośni. Jeden mówił do drugiego: "Gdzie się patrzysz? Nie patrz na nią". I zasłaniał oczy koledze.

O tym Zdzisio też miał opowiadanie: "Jestem w knajpie. Widzę, że pod oknem siedzi kobieta. Zamawiam pięćdziesiątkę. Wypijam. Widzę, że słońce ładnie układa się na jej włosach. Po drugiej pięćdziesiątce wiem, że to jest piękna kobieta. Po trzeciej - istne cudo. Przysiadam się do niej. Wypijamy pół litra. Wybucha wielka miłość. Jedziemy do niej - ja szczęśliwy, bo ona zaprasza. Ale ona mieszka daleko - na Tarchominie. Jest noc, w taksówce, ja trzeźwieję po drodze. Dojeżdżamy pod obszczaną bramę. Ona idzie przede mną po brudnych schodach. Widzę, że ma dziury na pończochach. Orientuję się, że to jakaś straszna baba, więc tylko robię minetę i od razu wychodzę".

Jak to było ze śmiercią Maklakiewicza? W październiku 1977 r. znaleziono go nieprzytomnego pod Bristolem.

- Znam tylko plotki. Pierwsza mówi, że Zdzisio sprzedał jakiś obraz, który miał w domu, i ze zdobytymi w ten sposób pieniędzmi poszedł do dyskoteki w Bristolu. Pod Bristolem ktoś dał mu w łeb. Zabrało go pogotowie. Nie wiedzieli, że miał cukrzycę. Wpadł w śpiączkę cukrzycową.

Druga plotka mówi, że Zdzisio miał romans z panią prowadzącą kwiaciarnię. I że raz został już pobity przez zakochanego w niej mężczyznę. Być może ten człowiek znów go uderzył.

*Janusz Kondratiuk

- (rocznik 1943) reżyser m.in. "Dziewczyn do wzięcia" (1972), "Czy jest tu panna na wydaniu" (1976) i "Złotego runa" (1996). Jego noa komedia "1 000 000 $" pojawi się w kinach jesienią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji