Artykuły

Pan Jerzy od Teatru Telewizji

Jeśliby przyjąć za normę, że przychodzi się na świat, by pozostawić po sobie ślad, dodajmy: wyraźny ślad, to Jerzy Koenig może spać spokojnie. Co w jego przypadku nie było takie proste, bo nie tworzył dzieł natury artystycznej, a jeno omawiał dokonania empiryczne innych, a potem - przez parę lat - miał znaczący wpływ na powstawanie spektakli teatralnych w telewizji publicznej. Był przesiąknięty teatrem, z pierwszego po wojnie pokolenia krytyków świetnie przygotowanego do służenia sztuce scenicznej, która miała się dopiero stawać; którą oni, zebrani wokół Keta Puzyny wymusili. To była cała grupa. Podobnie było w każdej dziedzinie.

W krytyce filmowej był Konrad Eberhardt, Bolesław Michałek i Zygmunt Kałużyński, a w empirii szło nowe pokolenie wielce utalentowanych reżyserów: Konrad Swinarski, Jerzy Grotowski, Jerzy Jarocki. W filmie Andrzej Wajda, Wojciech Has, i cała reszta. W dramacie Sławomir Mrożek, a na poletku literackim pokolenie Kazimierza Brandysa, Stanisława Dygata, formacja "pryszczatych", i poetyckie talenty Tadeusza Różewicza i Zbigniewa Herberta. Za wymienionymi szły kohorty utalentowanych artystów, także aktorów, scenografów i kompozytorów. Po pamiętnym 1956 roku nastąpiła w Polsce wielka erupcja sztuki, o rozległym odbiorze społecznym i narastającym rozgłosie w skali nie tylko europejskiej. Dzięki stosownym praktykom mecenasa państwowego mieliśmy do czynienia z machiną pokoleniową, która we wszystkich dziedzinach owocowała wieloma arcydziełami. Był to czas ekspansji sztuki ukształtowanej tradycją w literaturze, teatrze czy poezji dwudziestolecia, do których z wielkim rozpędem wdarło się polskie kino artystyczne.

A potem przyszedł czas na telewizję, powołano redakcję Teatru Telewizji, która dziedziczyła walory teatru żywego i doświadczenia filmowców. Teatr Telewizji był spóźnionym dzieckiem popaździernikowej erupcji sztuki, jej bękartem, który potrafił pozyskiwać ukształtowanych twórców z tamtych pól. Dzięki nim Teatr Telewizji uszlachetniał się estetycznie, wchłaniał najlepsze soki teatru i filmu, by z czasem stać się polskim fenomenem telewizyjnym i zyskać miano samoistnego gatunku, a nawet oryginalnej sztuki. Jeden z wybitnych krytyków Teatru Telewizji podzielił to zjawisko dość niekonwencjonalnie na trzy następujące po sobie okresy wedle reżyserów, którzy swoimi dokonaniami wywarli na Teatrze Telewizji czytelne piętno - na okres Adama Hanuszkiewicza, Jerzego Antczaka i niżej podpisanego.

Moja intensywna działalność reżyserska w Teatrze Telewizji przypadła na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Te ostatnie to był czas, w którym Jerzy Koenig prowadził redakcję Teatru Telewizji. On, zgryźliwy intelektualista, swoimi kompetencjami i gustem literackim ustawił poprzeczkę wymagań programowych na poziomie najwyższym. Jego redakcja była targowiskiem dramaturgii i literatury solidnej proweniencji i młynem realizatorów najprzedniejszych, którzy napierali na Jerzego Koeniga własnymi inicjatywami. I wylęgarnią młodych reżyserów. W okresie najlepszym Jerzy Koenig stał się jakby mecenasem - bo decydował - i menedżerem instytucji kultury o wielkim znaczeniu i zasięgu społecznym. Mógł wybierać repertuar i realizatorów, bo znał towar i rynek. Był czas, kiedy milionowa widownia zasiadała przed telewizorami i czekała na poniedziałkowy teatr w telewizji, trochę jak na mecz w piłce nożnej. Boże! Wtedy realizowało się ponad sto spektakli rocznie! Jerzy Koenig był strażnikiem więzi Teatru Telewizji z najlepszymi tradycjami literatury dramatu i powieści; historycznej, światowej i rodzimej. I miał posegregowanych adresatów, bo był teatr dla dzieci, dla widza mniej wyrobionego i dla inteligencji, a nawet dla najbardziej wysublimowanych "wykształciuchów". Patrząc z dzisiejszej perspektywy, Teatr Telewizji pod jego ręką był przejawem rzetelnej, szlachetnej misji edukacyjnej i społecznej, jakiej dziś nie znajdziesz nawet ze świeczką.

Wcześniej nie znałem Jerzego Koeniga osobiście. Dlatego kojarzy mi się wyłącznie z działalnością szefa redakcji Teatru i osobą zapowiadającą poniedziałkowe spektakle. Miałem go za mizantropa, który mniej lubił chwalić, niż komplementować. Ale kiedy przychodziło się do jego redakcji, nie odczuwało się zbyteczności, on nie był urzędnikiem i w ogóle człowiekiem władczym. Trudno było też wysondować, co myśli naprawdę, bo jego multidioptriowe okulary oddalały jego źrenice; jego oczy były o wiele dalej niż jego postura. Ale nie były to oczy nieżyczliwe, choć często zdawało mi się, że w mojej obecności był jakiś nieswój. Może ten dysonans brał się z odmienności uprawianych zawodów, wszakże krytyk i reżyser to jak pies i kot. Pytania, które musiał zadawać niejako z urzędu, jakby go żenowały. Nie pamiętam, aby mi kiedykolwiek stawiał radykalne żądania, tak przy przyjmowaniu propozycji, jak i na kolaudacji. Władza, którą trzymał, jakby go uwierała. Ale to był człowiek wysokiej kultury i wrażliwości. Kiedy przywoziłem mu z Krakowa swoje dojrzałe spektakle, po ich obejrzeniu popadał w rodzaj zawstydzenia, a w jego szkiełkach pojawiał się błysk radości. Nigdy nie popadał w emocjonalne stany euforii, za co go ceniłem. Jego "wewnętrzne uporządkowanie" i skala odniesień, którymi dysponował, sprawiały, że język, którym się posługiwał, bywał często zaskakujący i przeważnie odstawał od mojego pojmowania, a nawet od zaistniałych faktów. On swoje wiedział i swoje widział. Dlatego kontakty z nim były zawsze interesujące i - poza wszystkim - bezinteresowne, bo pozbawione politycznego piętna instytucji, którą reprezentował. Był to czas, w którym zaraza upolitycznienia i upartyjnienia jeszcze nie nadeszła. Wtedy królestwo Jerzego Koeniga na Woronicza było autonomiczną enklawą wolności twórczej, do której idealnie przylegała jego osobowość. Jerzy Koenig był jak ulał na swojej posadzie: swoją niezależność duchową i wiedzę najzwyczajniej przeniósł na podległe mu poletko. I w tym tkwi tajemnica jego wielkości. Nie wiem, czy miał świadomość roli, jaką odegrał, nie było tego widać, wszak był pozbawiony egotyzmu, jego "ja" było głęboko ukryte. Czuł się wajchowym pomiędzy Shakespeare'm, Czechowem, Gombrowiczem a Wajdą, Grzegorzewskim, Jarockim i jeszcze paroma innymi. A jednocześnie nosił się z pełnym sztafażem urzędnika: zawsze nienagannie ubrany, ogolony, pod krawatem, skupiony na petencie i fizycznym ładzie. Nie brał nic z rozchechłania artystów, także w płaszczyźnie głębszej, bo często miało się wrażenie, że wie dużo więcej, ale nie chce urazić. Był jednym z nielicznych redaktorów, z jakimi zetknąłem się w swoim długim życiu zawodowym, który nie sprawiał wrażenia psuja i aroganta. Po prostu był miłym i prawdziwym inteligentem, dobrze wychowanym, i niewiele mu brakowało do rycerstwa Starszych Panów. Nie miał też żadnych tendencji do spoufalania się.

W końcu lata płynęły i dopiero kiedy byliśmy obydwaj za burtą i Jerzy Koenig pojechał w delegacji do Krakowa, żeby podtrzymać byt Starego Teatru, a ja w tym samym teatrze występowałem w roli "odkurzacza", mieliśmy możliwość zbliżenia się. Przejąłem po nim gościnny pokój na zapleczu Teatru Kameralnego i słynne łóżko, na którym sypiał Sławomir Mrożek po powrocie z emigracji. Można powiedzieć, że łączyło nas łoże Sławomira Mrożka. Chodziliśmy na kolacyjki do knajpek w okolicy ulicy Gołębiej i obgadywaliśmy, kogo się dało, ale głównie dopasowywaliśmy nasze pamięciowe puzzle o nieżyjących bohaterach powojennego teatru, literatury i kina. Czasem odnosiłem wrażenie, że odzyskuję kolegę z tej samej klasy gimnazjalnej. Często prowokował mnie do frywolnych, iście ezopowych przypowieści o kolegach, by w mojej ludowo-proletariackiej swadzie lingwistycznej znaleźć azyl dla swojego poczucia humoru. Rozbawiałem go nieraz do łez. I takiego go pamiętam.

Wszystko zaczęło się psuć z nadejściem Roberta Kwiatkowskiego, który w nagrodę za prowadzenie zwycięskiej kampanii wyborczej prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego otrzymał prezesurę Telewizji Polskiej. Nowy prezes rychło przeobraził telewizję publiczną w instrumentarium polityczne swojej partii, a funkcję misyjną w działalność komercyjną. Teatr Telewizji uległ aborcji. Skończyła się era Jerzego Koeniga i nasz czas, bo tacy jak niżej podpisany nie mieli prawa wstępu do gmachu na Woronicza. Tendencja ta utrwaliła się z przejęciem władzy przez koalicję PiS-LPR-Samoobrona, a nawet urosła, bo dzisiejszy szczątkowy Teatr Telewizji awansował do agendy IPN-u. Zdaje się, że jego pułap "literacki" wyczerpuje się na granicach zbiorów tej instytucji.

Kazimierz Kutz - wybitny reżyser filmowy (m.in. "Sól ziemi czarnej", "Perła w koronie", "Paciorki jednego różańca") i teatralny. W Teatrze Telewizji zrealizował kilkadziesiąt przedstawień (m.in. "Opowieści Hollywoodu" Christophera Hamptona, "Do piachu" Tadeusza Różewicza, "Emigrantów" Sławomira Mrożka, "Noc Walpurgii albo kroki Komandora" Wieniedikta Jerofiejewa).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji