Artykuły

Białe rękawiczki

Ależ ostro muszą Jakuba Przebindowskiego drażnić przymilne piski codzienności! Jakże strzelisty szlag wielokrotnie trafiać go musi dzień w dzień, od rana do wieczora, na każdym kroku, musi i trafia, bo przecież wszędzie - od dowolnie wybranej gazety wychodząc, przez jezdnię, pracę i relaksujące piwo w knajpie przechodząc, wreszcie dochodząc do obojętnie którego programu obojętnie której stacji radiowej, oraz obojętnie którego programu obojętnie której stacji telewizyjnej - absolutnie wszędzie i bez wytchnienia nic, jeno ociekające pokorną śliną pokazy łaszenia się.

W Teatrze Scena STU obejrzałem wyreżyserowane przez Łukasza Kosa żartowne przedstawienie "Go-Go, czyli neurotyczna osobowość naszych czasów". Jak dziś widzę - z dziką przyjemnością rzecz całą obejrzałem i intensywnej pewności nabrałem, że starego mego, kiedyś już na tych łamach popełnionego obrazka, raz jeszcze użyć muszę. Otóż, Kos i Przebindowski - autor tekstu i muzyki, w dookolnym bagnie łaszenia się niechybnie czują się tak jak cycki Jennifer Lopez, gdyby latem nago wkroczyła do uroczej cukierenki Vis-á-Vis! Każdy z łapami się rzuca, by miętosić po swojemu, by na swoją stronę przeciągnąć i przekonawszy do siebie - czule na zaplecze zaprosić. Tylko na minutkę... Co?... Ależ skąd! Nie lękaj się, Jennifer - pani Krysia na czatach to gwarancja spokoju!

Miętosi cię więc komisja "orlenowska". Chodź do mnie, bom najważniejszą komisją twego życia! Łasi się modna kwestia homofobii. Czy chłop może tylko z babą, baba zaś tylko z chłopem - oto fundamentalna zagwozdka twego losu, na którą my odpowiemy, gdy przystąpisz do nas! Zdewociałą śliną raczą twarz twoją oszalałe karlice zsiniałego plemienia "Moherowy Beret". Rozgłośnia wiecznie chrzęszczących różańców raj ci gwarantuje, gdy uchem swym podniesiesz słupek słuchalności... Aż strach wymieniać dalej. Zresztą, ile stron musiałby liczyć alfabetyczny spis tematów i ludzi dziś do ciebie zalotnie mrugających? 1000? 10 000? Tak, 10 000 stron nieszczęść mentalnych, a każde od jednej sztancy: słowo daję - za darmo w tył cię cmoknę, ino przygarnij mnie! Boże, co z tym pospolitym ruszeniem żałosnego kupiectwa robić?

Dla rozśpiewanego i roztańczonego "Go-Go" najważniejsze, iż takie oto jakości łaszą się, ślinią ciebie i siebie, kupczą sobą oraz darmowe cmokanie serwują: artyści hip-hopu i popu, geniusze rocka i opery, figlarni kapłani muzyki lekkiej i czcigodne kapłanki operetki, niebywale smędzący geniusze poezji śpiewanej i nakłaniający cię do otwartości iście patologiczni psychoterapeuci, wreszcie - szlachetna ekipa Piwnicy pod Baranami. Owszem, pojmuję - w dzisiejszych czasach każdy chce się sprzedać. Ale, na rany Chrystusa, chyba są jeszcze na świecie jakieś granice nachalności subiektów! Są czy nie ma?

Rzecz jasna i potworna - granice kupieckiej nachalności dziś nie istnieją. Stąd raz jeszcze zapytam: co na co dzień czynić z tym służalczym dziadostwem wyskakującym z gazet, radia, telewizji, sklepu, kina, teatru i zza węgła najbliższej kamienicy? Otóż, czynić należy to, co Przebindowski i Kos wczoraj w STU uczynili. Stara, dobra, niezniszczalna metoda: napastliwą durnotę obrócić w żart, w nawias szyderstwa wziąć upierdliwe mody, maniackie łaszenie się artystycznych "bidul" zneutralizować zawsze ocalającym pastiszem, zawsze kojącą parodią i zawsze orzeźwiającym pamfletem scenicznym. A wszystko to należy zrobić - lekko, lekuchno!

Tak, słowa i nuty Przebindowskiego precyzyjnie lekuchne są. Jak każdy skalpel. Jakby je pisał w białych, jedwabnych rękawiczkach. Tak w muzyce, jak i w zdaniach nie ma ni ćwierci jakiejkolwiek toporności. To jest sedno pisania Przebindowskiego i to też jest istota reżyserii Kosa i scenografii Moniki Sudół. Jeśli zaś tak jest - a jest właśnie tak - to nie ma się co dziwować, że ta biała, jedwabna rękawiczka tkwi i w aktorstwie. W każdym geście, każdym tańcu, każdym śpiewie, każdym słowie i ciszy każdej. Inaczej powiem - dawno w teatrze nie było tak, żebym od pierwszej do ostatniej sekundy był dokumentnie odcięty od nudy. Kompletna posucha!

Morderczy aktorski takt Andrzeja Konopki, delikatna ostrość Martyny Kliszewskiej, ciepły sopran Joanny Fidler, intrygująco złośliwe "mętne oczko" Dariusza Kowalskiego, od Boga dany dryg komediowy Tomasza Karolaka, zabawna kruchość wiecznie czegoś lękającego się Wojciecha Kalarusa, no i Katarzyna Krzanowska, która w "Go-Go" pokazała wszystko, co umie, zwłaszcza zaś to, że jest tego sporo. Ci państwo spowodowali posuchę nudy. Ci państwo przywołali race śmiechu - i race przybyły! Przez godzinę i czterdzieści minut z jedną przerwą przedni żart migotał między dwiema palmami, co posiwiały chyba ze śmiechu, i na tle ogromnego, białego koła, które wirując wokół swej poziomej osi, artystki i artystów wpuszczało na scenę i sprowadzało za kulisy. A po ostatnim obrocie świat był lżejszy o parę ton nachalności zarżniętej śmiechem.

Nie chce być inaczej: w epoce obśliniającego kupiectwa człowiek jest jak goły cycek Lopez w sierpniowym "Zwisie", a jedyne, co ocala, to śmierć zadana w białych, jedwabnych rękawiczkach.

Na zdjęciu: scena z przedstawienia "Go-Go, czyli neurotyczna osobowość naszych czasów".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji