Artykuły

"Smak miodu"

"Smak miodu" Shelagh Delaney. Sztuka w dwóch aktach. Przekład z angielskiego W. Komarnickiej i K. Tarnowskiej. Prapremiera w Teatrze Dramatycznym w Gdyni. Reżyseria i scenografia: Konrad Swinarski. Wykonawcy: W. Stanisławska-Lothe, E. Kępińska-Kowalska, L. Grzmociński, Z. Bogdański, W. Kowalski. Zespół jazzowy: A. Mundkowski, K. Guzowski, K. Krzyżanowski, W. Wink.

"Większość sztuk angielskich nie obchodzi dosłownie nikogo" - pisał kiedyś młody dramaturg angielski J. Osborne, czołowy reprezentant słynnych "wściekłych" - "young angry men". Wyrażając tę opinie, o współczesnej angielskiej dramaturgii - nie myślał on oczywiście o pisarzach tej rangi co Christopher Fry lub T. Eliot - nie myślał też o sztukach, które wyszły spod pióra "wściekłych".

"Young angry men" przeciwstawili się dwom, dotychczas panującym w angielskiej dramaturgii konwencjom: językowej i tematycznej. Atakując konwencjonalny, wręcz akademicki język większości angielskich współczesnych sztuk - kazali swym postaciom przemawiać ulicznym slangiem, wprowadzili do swych utworów regionalizmy, gwarę, chropawy i czasami brutalny, ale żywy, potoczny język używany przez autentycznych, a nie wymyślonych przy biurku, ludzi.

Mniej udana była ofensywa "wściekłych" przeciw konwencjom tematycznym. Jakkolwiek zaatakowali oni skutecznie szereg schorzeń i skostnień życia dzisiejszej Anglii - nie wyszli jednak poza diagnoza tych zjawisk. "Zeitstucke", "pieces d'actualite" - tak można by określić ich sztuki, przedstawiające jakiś wycinek rzeczywistości, nie wychodzące jednak najczęściej poza niezbyt głęboki autentyzm. Do tego rodzaju scenicznego należy również "Smak miodu", sztuka młodej Irlandki, urodzonej i wychowanej w Anglii, SHELAGH DELANEY.

Premiera "Smaku miodu" w Royal Court Theatre stała się wielkim sukcesem 19-letniej autorki. "Autorka jest antytezą londyńskich "wściekłych" - pisano w Anglii z tej okazji - wie bowiem, na co się wściekać, z czego się śmiać". Nie zgodziłbym się z tą opinią i nie przypisywałbym "angielskiej Sagance" aż tak pełnej świadomości swych twórczych zamierzeń. Niewątpliwie autorki wskazała na kilka istotnych ni tylko dla angielskiej rzeczywistości problemów (konflikt młodzi - dorośli i zamarkowane jej dynie zagadnienie kolorowy dzieci z mieszanych związków - ale uczyniła to niejako marginesie innych zamierzeń.

Shelagh Delaney nie moi na odmówić wyczucia sceny. Jej sztuka - przy wszystkich płyciznach i naiwnościach - "bierze". Nie znam oryginalnej, angielskiej inscenizacji "Smaku miodu", ale wydaje mi się, że musi być ona bardzo bliska temu, co pokazał nam reżyser i scenograf spektaklu, Konrad Swinarski.

Jego dekoracje, przedstawiające zimne, odindywidualizowane wnętrze, oddają świetnie atmosferę sztuki, prowizoryczność bytowania dwóch zagubionych w świecie istot - kobiet wędrujących od miasta do miasta. To nie pokój, gdzie się mieszka, lecz poczekalnia, przystanek - jeden z wielu - w koczowniczym życiu Heleny i jej dorastającej, buntującej się przeciw takiemu życiu córki.

Udanym pomysłem Swinarskiego jest wprowadzenie muzyki jazzowej, jako tła niektórych momentów rozgrywającej się akcji. Muzyka ta - to akcent jakiegoś bardzo współczesnego liryzmu, to jednocześnie nadanie sztuce jak gdyby filmowego zabarwienia. Te skojarzenia z filmem nasuwają się również, gdy śledzimy reżyserską robotę Swiniarskiego umiejętną, sprawną, dyskretną.

Czynnikiem, który prócz innych walorów niewątpliwie zagwarantuje powodzenie, jest gra zespołu. Wanda Stanisławska-Lothe świetnie oddała płytkość żyjącej z dnia na dzień Heleny - z jej filozofią trzeciorzędnej dancingowej refrenistki

skłonnością do kieliszka, podejrzanego typu mężczyzn i niewybrednych rozrywek. To dobrze, że po rocznej przerwie znów możemy oglądać tę utalentowaną aktorkę na scenie Wybrzeża.

Niełatwą rolę Jo interesująco zagrała młoda, debiutująca na scenie teatru "Wybrzeże" Elżbieta Kępińska-Kowalska. Stworzyła ona ciekawą sylwetkę współczesnej dziewczyny, odczuwającej bezsensownie trybu w życia, jaki - bez swojej zresztą winy - prowadzi.

Piotra - trochę a la Maceath z "Opery za trzy grosze" zagrał Lech Grzmociński. Zagrał bardzo soczyście, brawurowo, tak, jak trzeba. W roli Geoffrey'a zobaczyliśmy Władysława Kowalskiego, Geoffrey bardzo nie udał się autorce sztuki. Ten sentymentalny student - artysta, to postać z kiczowatego filmu, gdzie uwiedzionej bohaterce niebo zsyła wybawienie w osobie szlachetnego, bezinteresownego wielbiciela, który godzi się dać swe nazwisko cudzemu dziec ku i znajduje szczęście w spełnieniu domowych posług, byleby tylko żyć w pobliżu przedmiotu swego uwielbienia. Wszystko to piękne i chwalebne - tylko - z zupełnie innej konwencji, nie mieszczącej się w realistycznej w zasadzie sztuce. Na szczęście - bardzo naturalna, dobra gra Władysława Kowalskiego kazała zapomnieć o niedostatkach tej roli, uprawdopodobniła ją i uczyniła strawną.

Ciekawie i przekonywająco zagrał swego marynarza Murzyna Zbigniew Bogdański.

"Smak miodu" jest sztuką, która swym stylem wychodzi poza banał i sztampę. Pulsuje w niej niespokojny rytm współczesności.

Szkoda tylko, że przekład polski pozbawił sztukę części jej atmosfery, nie będąc w stanie oddać dialektu lancashirskiego, w którym "Smak miodu" został napisany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji