Artykuły

Polska czyli coś do śmiechu

A co by to było, gdyby do nocnej Polaków rozmowy zasiedli generał Jaruzelski i arcybiskup Paetz? O czym mógłby rozprawiać sfrustrowany dresiarz z przedstawicielem klasy średniej, pochłoniętym drogą na konsumpcyjny szczyt? Co miałaby do powiedzenia była więźniarka Oświęcimia młodemu samobójcy, cierpiącemu z powodu ekonomicznego upośledzenia? Paweł Demirski i Monika Strzępka znaleźli dogodne miejsce, gdzie można by skompletować taki zestaw rozmówców. Akcja spektaklu "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł" zrealizowanego przez ten duet w teatrze wałbrzyskim toczy się w zaświatach. Ściślej - w ich przedsionku, ciemnym pośmiertnym tunelu, zanim pojawi się jakiekolwiek światło. Każda z postaci sztuki straciła życie na skutek splotu okoliczności historyczno-politycznych, ich biografią rozporządził kapryśny bożek polskiego losu. Wszyscy są ofiarami narodowych nieszczęść, kompleksów i niespełnień. Mamy tu więc byłą więźniarkę Oświęcimia, która podpaliła się na dachu w geście protestu przed egzekucją komorniczą: jest kibic Widzewa, zabity omyłkowo przez policję podczas stadionowej rozróby, jest młodociany samobójca oraz ambitna gwiazdka aktorska, której apetyty na życie wyostrzyła forsowna droga "z Mławy do Warszawy". Galerię trupów uzupełniają dwie postacie, skazane na śmierć cywilną, a więc Generał, który zafundował narodowi "krwawą niedzielę" i arcybiskup z Poznania, gorszący swoim upodobaniem do seminarzystów. A ponieważ w każdej polskiej bajce musi być żelazny wilk, jest też turysta niemiecki rodem z Gdańska, czyli widmo zewnętrznego wroga - jedyna okoliczność, która każe czasem zewrzeć szeregi temu skłóconemu i rozpolitykowanemu towarzystwu.

Spektakl Demirskiego i Strzępki można uznać za swoistą kontynuację ich wcześniejszego dzieła, zatytułowanego "Dziady. Ekshumacja", które powstało w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Doszło tam do walnej konfrontacji współczesnej Polski z mitologią romantyczną. Tekst Pawła Demirskiego był swoistym post scriptum do dzieła Mickiewicza. Naród odzyskał w nim upragnioną wolność, a Konrad - realną władzę. Sen o Niepodległej skończył się jednak przebudzeniem w samym środku piekła. Okazało się, że bohaterowie są zmęczeni walką i niespecjalnie nadają się na pomniki, zaś masy czują się rozczarowane i zdradzone przez elity, bo wolność nie spełniła marzeń o dobrobycie i lepszym życiu. Wrocławskie "Dziady" wystawiały słony rachunek polskiej mitologii romantycznej. Rozprawiono się nie tylko z zardzewiałą zbrojownią patriotycznego frazesu, ale i z romantyczną filozofią czynu, która wiodła młodzież prosto z ław szkolnych na powstańcze barykady, z kultem jednostek samozwańczo sprawujących "rząd dusz" i z mitem narodu wybranego, który - składając ofiarę życia i krwi -miał oczyścić historię ze zła. Demirski i Strzępka dostrzegli w nim rys ideologii kolektywistycznej, która podporządkowywała los jednostki interesom zbiorowości, stwarzając nieco schizofreniczną, czarno-białą wizję historii, w której naprzeciw siebie stają bohaterowie i kolaboranci. Wrocławski spektakl upominał się o tych, którzy do wyśrubowanych standardów heroizmu nie dorośli, stawał w obronie mas, dla których szczytem życiowych aspiracji był mały fiat, wczasy pracownicze i kawałek szynki na święta. Dla nich sen o wolności oznaczał przede wszystkim marzenia o nieograniczonym dostępie do dóbr konsumpcyjnych. Natomiast późni wnukowie Konrada, mający w życiorysie walkę na rzecz ojczyzny, mogli się przekonać, że łatwiej jest rzucać kamienie na szaniec niż budować demokratyczne państwo, łatwiej jest być zadymiarzem niż uczciwym i odpowiedzialnym politykiem. Stan patriotycznej mobilizacji kompensował wprawdzie traumę niewoli, ale też nie ułatwił dojrzewania do wolności.

Wrocławskie "Dziady" stawiały jeszcze jedną ważną diagnozę. Spektakl pokazał, że upadkowi romantycznej koncepcji narodu i umacnianiu się paradygmatu liberalnego towarzyszy całkowity rozpad komunikacji społecznej. Innym językiem mówią kombatanci, innym pogrobowcy PRL-u, innym - sfrustrowana młodzież, a jeszcze innym - egoistyczne elity. Dzielą ich doświadczenia życiowe, obszary pamięci, aspiracje. Wzajemnej obcości nie łagodzi nawet religia, która stała się jednym z wielu towarów na rynku rozmaitych idei i projektów duchowych. Krzyż przerzucony przez środek sceny wydawał się już tylko niewygodnym meblem, a tabernakulum - zamiast świętej tajemnicy - zawierało ikonę kultury biesiadnej nowych czasów, czyli grill kebab. Tu i ówdzie wprawdzie błyśnie jeszcze patriotyczny frazes lub historyczny kostium na odświętne okazje, ale z tego już nie powstanie żadna narodowa szopka, w zbiorowej wyobraźni Polaków nie ma już miejsca na grottgerowską rekwizytornię. Albowiem ich nowej tożsamości nie budują idee, tylko frustracje.

Ta właśnie konstatacja jest punktem wyjścia do wałbrzyskiej farsy z trupami "Był sobie Polak, Polak i diabeł". Z biografii występujących tu postaci nie da się już ułożyć uniwersalnej figury polskiego losu, choć każda z osobna jest krojona wedle aż nadto wyrazistego szablonu, znanego z gazet, telewizji, a nawet dowcipów. Ta polska kronika nieszczęśliwych wypadków nie składa się w żadną sumę, a z poszczególnych narracji nie da się wyłonić dominującego dyskursu. Można co najwyżej zaryzykować tezę, że znakiem firmowym Polaków staje się depresja.

Tekst Pawła Demirskiego posługuje się wypraktykowaną już w "Dziadach" formą monologów. W spektaklu wałbrzyskim ten epicki żywioł ulega dalszej radykalizacji. Nie ma już prawie akcji, są za to konkurujące ze sobą ludzkie historie, z których każda chce być opowiedziana do końca.

Rzecz dzieje się na połówce boiska piłkarskiego. Pod bramką, udekorowaną balonikami, leżą ludzie w plastikowych workach. Budzi je do życia głośne beknięcie. Już wiadomo, że to nie będzie teatr elegancki. Publiczność, usadowiona na drugiej połowie zasypanego piachem boiska, dostaje znak, że będzie można sobie pozwolić na mało subtelny rechot. Z pierwszego worka mozolnie wyplątuje się Gwiazdka (Monika Fronczek) w sukni ślubnej. Gdy tylko poczuje na sobie światło spota, wygłasza afektowany monolog na temat trzy tysiące dwudziestego ósmego wystawienia "Trzech sióstr" Czechowa, których autor "boleśnie i wciąż aktualnie rozlicza się z ogólną kondycją świata". Brzmi to zaczepnie i na tyle złośliwie, że łatwo się zorientować, jakiego teatru Paweł Demirski nie lubi. Będzie to zarazem kolejne oko zrobione do widowni na znak, by nie oczekiwać żadnych prawd uniwersalnych. I rzeczywiście, wynurzenia kolejnych trupów wydobywających się z foliowych opakowań przypominają opowieści Polaków przy wódce, w tej I fazie zaawansowania, gdy już nie słucha się współbiesiadników, tylko samych siebie. Śmierć nie uwolniła bohaterów od żadnego z żalów doczesnych. Generał będzie rozważał upokorzenia doznane od narodu w odwecie za stan wojenny, Chłopiec wyrzuci z siebie całą nienawiść do pokolenia rodziców, które nie zadbało o konkurencyjność swoich pociech na starcie życiowym, zaś była więźniarka Oświęcimia powróci do krzywd, jakich doznała jako obozowy królik doświadczalny. Gdy monolog wyda jej się niewystarczający, by uplastycznić początek opowieści o podróży do kolejnych kręgów piekieł, poprosi Biskupa, by zechciał odegrać rolę szwagra, którego niefrasobliwość zaprowadziła ją za bramę Auschwitz. Tu zresztą w rozwijający się żwawo świat iluzji scenicznej brutalnie wkroczy Suflerka (Irena Wójcik), która każe aktorom odwiesić worki, cofając akcję, do spornego punktu. A więc mamy teatr w teatrze.

Aktorzy rozgrywają swój mecz z postaciami pod czujnym okiem Suflerki, która jest kimś w rodzaju sędziego: pilnuje reguł gry i przywołuje niesfornych do porządku, rozdając żółte kartki. Dzieje się tak, gdy aktorzy, grający aktorów zażenowanych nieznośną stereotypowością swych ról, próbują bronić postaci. Taka próba niesubordynacji zostanie podjęta wobec pełniącego tu rolę dyżurnego szwarccharakteru - niemieckiego Turysty (Bogusław Siwko), ucharakteryzowanego na hitlerowskiego siepacza rodem ze "Stawki większej niż życie". Wszelkie jednak wysiłki uczłowieczenia go napotykają na opór współgrających. O ludzką twarz zabiegają także Biskup i Generał, dyskretnie wspierani przez wykonawców. Piotr Kondrat prowadzi rolę purpurata tak, jak go widzi zbiorowa wyobraźnia, kreśląc bardzo grubą kreską postać gorszyciela - nieprzystojne gesty, sprośne aluzje i podejrzana troska o pielęgnację ciała. Sutanna wyraźnie mu zawadza, jest mu w niej duszno, toteż arcybiskup chętnie się jej pozbywa, ukazując sportowe dessous. Z drugiej jednak strony, pod warstwą prostackich gagów, narodowo-katolickiej frazeologii i absolutnie niepoprawnych politycznie dowcipów daje mu coś, co każe dostrzec w tej figurce rodem ze skandalizujących newsów beznadziejnie uwikłanego człowieka. Podobnie jest z Generałem (Jerzy Gronowski), granym według wyświechtanej do bólu matrycy. Ten starszy pan w okularach, z piersią uginającą się pod ciężarem od dawna nieaktualnych odznaczeń, mówiący językiem propagandy PRL-u, a w chwili wzburzenia wygarniający do współtowarzyszy serię z kałasznikowa w rytm piosenki "Sunday Bloody Sunday", uparcie dopomina się o własne racje. Widać, że autorzy spektaklu chcieliby uwolnić te postacie od piętna jednoznacznych osądów, próbując pozyskać dla nich choć cień sympatii widza. Podobnie jest i z resztą towarzystwa. Trudno nie załamać rąk nad dresiarzem z Bałut, obciążonym dziedziczną biedą, któremu w braku lepszych ideałów życiowych zostaje fanatyczne oddanie drużynie Widzewa. Nie sposób nie przejąć się losem więźniarki Oświęcimia, która lepiej wspomina czasy niemieckiej okupacji niż wolną Polskę, gdzie została upokorzona i pozbawiona szans na godne życie. Jest też i inna ofiara Oświęcimia, dziewczyna zmuszona do prostytucji, złośliwie przez współziomków ochrzczona Wandą, co chciała Niemca, zamordowana tuż po oswobodzeniu przez współwięźniarkę, pragnącą pozbyć się w ten sposób świadka własnej obozowej hańby. To ona, jako trup z najdłuższym stażem, gospodarzy w tym przedsionku piekła, gdy świeżo przybyła partia nieboszczyków mozolnie wydobywa się z worków. Ta postać, grana przez Beatę Rynkiewicz-Zaborowską, wydaje się najbardziej bezcielesna, najbardziej nie z tego świata, jest bladym cieniem upiornej przeszłości, choć na dobrą sprawę nie wiadomo, dlaczego wyznaczono jej rolę Charona, przeprowadzającego pośmiertnych nowicjuszy przez ten tunel w drodze w zaświaty.

W hałaśliwej ciżbie rodaków są dwie postacie, będące produktami nowych czasów. To Chłopiec (Łukasz Brzeziński) osierocony przez rodziców, którzy wyemigrowali za chlebem, cierpiący z powodu kompleksów i niskiej samooceny, typowy reprezentant pokolenia zagubionego w świecie konsumpcji oraz Gwiazdka, dla której życiowym celem jest kariera warszawska i odpowiednio bogaty kandydat na męża, najchętniej z obcym paszportem. Tę parę całkowicie ukształtowała rynkowa wizja świata. Oboje zadręcza obsesja konkurencyjności, skutecznej autopromocji i niezrealizowane marzenia o wysokich standardach życia. Choć, o ile Gwiazdka bezkrytycznie afirmuje nowy porządek, o tyle Chłopiec nie potrafi się w nim odnaleźć, opluwając wszystkich i wszystko z prędkością karabinu maszynowego. Zanim jednak po raz kolejny wykona gest samobójczy, wieszając się nad bramką, wyzna, że gdy grają Mazurka Dąbrowskiego, wciąż jeszcze zrywa się na równe nogi.

Cały problem jednak w tym, że świat nie oferuje już niczego, w co można by uwierzyć. Dawne wartości się zdewaluowały, a nowe - w postaci ideałów nieograniczonej konsumpcji - potęgują tylko frustracje. Zresztą horyzonty aspiracji życiowych bardzo różnie układają się w tym towarzystwie: pomiędzy tymi, którzy marzą o podróży do Lichenia. a tymi, którym śnią się wakacje na wyspie Bali, jest przepaść. Najbardziej minimalistyczne wydają się oczekiwania Dresiarza, który wierzy, że zdrowe lanie sprawione wymuskanym studentom wyrównałoby część porachunków ze światem.

Tym jednak, co najbardziej dzieli bohaterów jest język. A właściwie collage różnych języków, wyciętych z gazetowej publicystyki, podsłuchanych na stadionach, w pociągach, kościołach. Mamy zestawienie gotowych matryc, sloganów i klisz rodem z rynkowej nowomowy, propagandy PRL-u, frazeologii patriotycznej, retoryki narodowo-katolickiej, żargonu subkultur stadionowych - wreszcie pseudointelektualnego bełkotu importowanego z klubów dla eleganckiego towarzystwa. Żywioł słowa jest tu wszechpotężny, to właściwie język mówi postaciami, a nie na odwrót. Jego sztuczność, bombastyczne figury i karkołomne konstrukcje stylistyczne są tu wybornym źródłem komizmu. Ale nie tylko. W tej wielości języków zawierają się różne wizje świata, różne porządki wartości i obszary pamięci, których nie da się poskładać w całość.

Język stwarza postacie, ale i stawia opór aktorom, którzy w pocie czoła szukają formy, by uwiarygodnić jego sztuczność. Gra między aktorem, postacią i tekstem jest pełna nieoczekiwanych zwrotów, napięć i przesileń, zwłaszcza wtedy, gdy aktor uchyla maski, aby podyskutować wprost o problemach swojego bohatera. Prowadzi to czasem do regularnej kłótni, jak wówczas, gdy artyści wdają się w dyskusję, kto ile na tym spektaklu zarobi. Przy okazji też wyjdzie na jaw, że najwyższe stawki przewidziano dla odtwórczyni roli Gwiazdki, o której krążą słuchy, że świadczy usługi erotyczne dyrektorowi.

W spektaklu wałbrzyskim nie brakuje niewyszukanych żartów, cyrkowych wygłupów, burleskowych gagów i rozmaitych chwytów, kwalifikowanych powszechnie jako humor w złym guście. Paweł Demirski nie bez przyczyny nazywa swoją sztukę bulwarówką. Przedstawienie w zawrotnym tempie tasuje różne środki z arsenału farsy, pozwalając naśmiać się do woli nad masą upadłościową polskich mitologii i nieszczęść, a przy okazji złapać dystans do postaci, w których niejeden widz mógłby rozpoznać siebie. Niestety, nie jest to śmiech, który oczyszcza, a po skończonym spektaklu każe uważniej przyjrzeć się sobie w lustrze. Jest to ten rodzaj rozbawienia, który nie pozostawia moralnego dyskomfortu i pozwala zachować poczucie wyższości wobec przedstawionego świata. Trochę szkoda. Wybór konwencji miał, być może, zrównoważyć jawne pogwałcenie standardów poprawności politycznej w tekście, ale tak naprawdę pozbawił spektakl ostrości. Wrocławskie "Dziady" mierzyły wyżej, dając ambitną, pełną pasji, choć nie w pełni udaną rozprawę ze spuścizną romantyczną. Spektakl wałbrzyski pozwala się rozluźnić i pomyśleć z odrobiną współczucia o wiecznie nieszczęśliwych i ciężko przez historię doświadczanych współrodakach. Gdy w finale popłynie pieśń "Orszak aniołów", będąca kwintesencją pielgrzymkowego folkloru, można się nawet protekcjonalnie uśmiechnąć, w końcu Polska to zabawna rzecz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji