Jeden czy dwa teatry (5)
Jeden czy dwa teatry? Chyba ani jedno, ani drugie. Wydaje się, że to, co twórcze i istotne w dzisiejszym teatrze, ma swoje korzenie w działalności Schillera, Wiercińskiego, Osterwy, Pronaszki, Daszewskiego, a nawet w ideach teatralnych lat wcześniejszych. Tak zresztą jak wszędzie na świecie, gdzie oblicze współczesnego teatru liczy się od modernizmu i Wielkiej Reformy. Czy jednak jeden teatr? Dźwigam wystarczająco dużo własnych wspomnień, by odpowiedzieć - najwyżej półtora. Z wielu przyczyn, których wyliczanie zdaje się już zresztą truizmem.
Sam teatr dwudziestolecia międzywojennego to zjawisko niezwykle zróżnicowane, także w swych najlepszych przejawach. A przecież wiadomo, że osiągnięcia Schillera czy Osterwy to były sprawy w naszym życiu teatralnym odświętne. Równie dobrze pamiętamy codzienną praktykę teatrów, nawet stołecznych, dostarczających niefrasobliwie przyrządzoną sałatkę z pozycji bardzo różnorodnych i z rzadka tylko ambitnych. O ile jednak w Warszawie trafiały się w niej i rodzynki, o tyle na prowincji nie mogło o nich być najczęściej mowy. Niezrównoważone finansowo prowincjonalne teatry, zależne od gustów swej zbyt jednorodnej socjologicznie widowni (bogate mieszczaństwo), musiały przede wszystkim dbać o kasę. Jak wielka była, ta zależność, świadczy choćby drobny na pozór fakt, że dniem premiery musiała być z reguły sobota - dzień, w którym frekwencja była największa. Wzgląd ten decydował oczywiście o doborze repertuaru i o konieczności częstych premier.
Sarn znam te sprawy z autopsji, odczułem je bowiem dobrze na własnej skórze, podczas swej pierwszej po skończeniu PISTu pracy w Poznaniu. W ciągu 9 miesięcy musiałem opracować scenografię do 20 premier, zresztą jeśli idzie o charakter dramaturgii bardzo jednorodnych. Grano bowiem głównie importowane salonowe komedie li farsy, co nie zawsze wynikało z braku ambicji dyrektorów, lecz z konieczności. W tej sytuacji teatr bronił się głównie dobrym aktorstwem. Zespoły prowincjonalne były to zespoły na ogół bardzo małe, aktorzy grali często, co więcej - w dość podobnych rolach. Aktor uczył się więc stosunkowo szybko dopasowywać swe warunki do okoliczności i rychło stawał się
w swym wąskim emploi przekonywający. Wyrównany i naprawdę dobry poziom gry stał się główną przyczyną, dla której wielu wspomina ze wzruszeniem owe błahe i źle realizowane sztuczki, aktorsko podawane jednak bezbłędnie.
W tym sensie był to zupełnie inny od naszego teatr, który co najwyżej budzić może sentymenty, ale którego znaczenia nie można przeceniać, bo był w sumie rzeczą dość wstydliwą.
Oblicze życia teatralnego zmieniało się zresztą w obrębie samego dwudziestolecia międzywojennego. Rok 1918 przyniósł niepodległość i siłą rzeczy stworzył korzystny klimat do rozważań o narodowym bycie, o popularnej od czasów Ostroroga i Modrzewskiego "naprawie rzeczpospolitej" etc. Z drugiej strony "radość z odzyskanego śmietnika" kazała nie tylko zachłysnąć się patriotyzmem lecz i włączyć się w nurt ogólnoświatowy. Doszły zresztą wówczas do głosu idee znacznie wcześniejsze, choćby tendencje rewolucyjne, które objawił już rok 1905.
Konieczność zmian w samej strukturze teatru intuicyjnie wyczytał w 1913 roku Szyfman organizując Teatr Polski. Tak więc w pierwszym okresie po wojnie dochodzą do głosu wszystkie tendencje, które staną się znaczące dla historii polskiego teatru, choćby istotne debiuty Schillera, Pronaszków, Osterwy i innych.
Druga połowa dwudziestolecia stoi już pod. znakiem kryzysu ekonomicznego. Schiller jest w zasadzie odosobniony, podobnie jak np. Horzyca czy Jaracz. Większość teatrów realizuje to co najłatwiejsze, kasowe - zadowalając się od czasu do czasu jakąś premierą "dla honoru domu".
Sam rok 1945 nie jest oczywiście mechanicznym zakończeniem wszystkich tamtych spraw. Od tej daty trudno jednak mówić o tym samym teatrze.
By przypomnieć sprawy najbardziej banalne, jak socjologiczny skład widowni o gustach innych niż przed II wojną. Problem jest złożony. Fakt generalnie pozytywny ma jednak i swe ciemne strony. Jednorodność mieszczańskiej widowni w dwudziestoleciu międzywojennym wytworzyła typ teatru mało ambitnego. Dziś często postuluje się widownię tak szeroką, że nie sposób spełnić jej wielorakich wymagań. Grozi to konsekwencją nader poważną - brakiem dialogu między publicznością a sceną.
Dotacje państwowe pozwoliły wszystkim teatrom na realizowanie swych ambicji. W stosunku do dwudziestolecia poprzedniego na pewno pochwalić się one mogą o wiele ciekawszym repertuarem, osiągnięciami w dziedzinie reżyserii i scenografii. Aktorsko sprawa przedstawia się jednak o wiele gorzej. Dotyczy to głównie teatrów prowincjonalnych. Wśród licznych powodów tego stanu niebagatelnym wydaje się fakt, że w przeciwieństwie do przedwojny rzadko na prowincję chcą wyjeżdżać aktorzy zdolni, nie są w tym bowiem zainteresowani - ani z przyczyn zawodowych, ani ambicjonalnych, ani materialnych. Odwrotnie - młody wybitny aktor z lat dwudziestych często właśnie na prowincji doskonalił warsztat, pewien, że jego talent nie ujdzie bacznym oczom dyrektorów centralnych scen, wyjeżdżających na prowincję w poszukiwaniu zespołu. Nie zmienia to wszystko faktu, że ranga i poziom teatrów znacznie po II wojnie wzrosły.
Niezależnie od wspomnianych przemian socjologicznych i organizacyjnych istnieje szereg innych, związanych po prostu z rozwojem cywilizacji, by przypomnieć choćby sprawę konkurencji kina czy telewizji. Szczególnie telewizji, której widowiska zaspakajają ambicje teatralne wielu ludzi. Przecież właśnie telewizja godzi niemal całkowicie w byt scen objazdowych. A przecież nie tylko te zbliżane gatunkowo rodzaje sztuki ważą na charakterze teatru, lecz i inne, tak odległe jak choćby współczesna ulica, która nadmiarem atrakcji sprawia, że widz wymaga od teatru odpoczynku po nadmiernym oszołomieniu.
Wszystko to musiało wytworzyć status teatru zupełnie różny i odmienny od tego, jakiego żądał choćby nurt Wielkiej Reformy, kiedy się wydawało, że można i trzeba od teatru żądać tego, co dziś przejęły inne środki wyrazu.
Jaki więc powstał ów nowy teatr? Pozornie jest on u nas dość jednolity. Zatarła się bowiem wyraźna granica między ocenami większych ośrodków i prowincji, tu i tu tworzą często ci sami reżyserzy czy scenografowie, co więcej - teatr robiony jest w swej masie przez równolatków, czyli ludzi, których interesują te same sprawy i którzy w podobnych warunkach borykać się muszą z opornością materiału. Zresztą ujmując sprawę bardziej ogólnie - są epoki ze skłonnością do eklektyzmu i są takie, w których pewna jakość stylowa narzuca się nieodparcie. Tendencją ogólną współczesnej cywilizacji jest nastawienie na hasła, jednorodność (wyrażającą się choćby w manii rocznicowości).
Lecz nie należy przesadzać - polski teatr drugiego dwudziestolecia obfituje w indywidualności. I tak być musi, bo każdy, kto jest coś wart, wnosi sprawy nowe i inne. Nie mówiąc już o tym, że w każdej epoce żyją ludzie - jak Brecht, Osterwa, Grotowski - którzy niezależnie od ogólnych tendencji starają się dobrać do samej istoty teatru, stwarzając często ośrodki dość hermetyczne.
I w końcu myślę, że krzywdzimy nas samych i naszą twórczość, gdy ledwie narodzoną klasyfikujemy ją na gorąco.
Notowała M. F.