Artykuły

Papierowe jady

"Romeo i Julia" w reż. Ewy Kutryś w PWST w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W słodkiej Weronie pierwszy raz słychać ciemne rytmy z Taranto - z miasta w Apulii na południu wielkiego buta, gdzie ludzie spopieleni wiecznym skwarem, a powietrze pełne wilgotnych pajęczyn bezszelestnej tarantuli. W mieście Romea i Julii pierwszy raz bulgocze zdyszana "tarantella", bo zdarzyła się tu miłość nie z tego świata. W ciągu kilku ściśle przez Szekspira wytyczonych dni i nocy słodka Werona przestała być słodka. Ale zanim sczeźnie lukier, Werona zapragnie odtańczyć tarantelę - taniec, który oswaja jady bezszelestnych pająków.

To jest brzmienie wyreżyserowanego przez Ewę Kutryś przedstawienia dyplomowego "Romeo i Julia". To jest rytmiczne sedno opowieści o miłości, co żadnych szans nie miała. Ocalający taniec z Taranto. Temu zdyszanemu bulgotowi Kutryś każe zawisnąć nad swoją Weroną parę, paręnaście razy. Dzięki tym dźwiękowym przyszpileniom słodycz genialnego "harlequina" Szekspira, zwłaszcza słodycz pierwszych jego taktów - zyskuje szczyptę jakiegoś nieokreślonego memento. Nie ma co kryć, przez pierwszy kwadrans myślałem, że będzie, w każdym razie - że ma szansę być ciekawie.

W końcu "Romeo i Julia" to nic innego, jeno zachwycająco nieuchwytne przejście od komedii do tragedii. To opowieść o wolno kruszejących uśmiechach, o stygnącej radości, o lekkości, która w ołów się zmieniła, o wolno ciemniejących barwach świata, o nieodwracalnym zmierzchu, co połyka uczucie, o tym wreszcie, że nie mogło być inaczej, bo finał tkwił już w prologu, nieuchwytny jak jakiś piekielny palimpsest - stary tekst ukryty pod świeżym tekstem - nadając prologowi smak jakiegoś nieokreślonego memento. No i jeszcze o czymś rzecz cała jest. O obojętności świata. Gdy wyschną żałobne łzy wylane nad trupami, będzie tak, jak gdyby trupów nigdy nie było. Będzie jak u Norwida. To nie łzy, lecz kamienie, na które nikt nie czeka. Już nie.

Tak, mogło być ciekawie, tylko że, niestety, nie da się Szekspira udźwignąć jednym celnym chwytem dźwiękowym, choćby nawet i wszechogarniającym. Owszem, ci, co ich w mieście Taranto bezszelestna tarantula skutecznie musnęła swą włochatą wargą byli całkiem jak ci, co ich musnęła ostateczna miłość. Kompletna anarchia namiętności: od śpiewu do kamiennych milczeń, od płaczu bez końca do śmiechu bez granic, od womitacji po sny rozsadzane rojeniami o wszystkim i o niczym, od niepoczytalnych sekund wściekłości po długie godziny iście mysiej delikatności. I owszem - ukąszeni ludzie z miasta Taranto oszukiwali się tak samo gorzko, jak śmiertelnie zakochani siebie oszukują. Ukąszeni z miasta Taranto wierzyli, że taniec ich szalony, taniec pełen ogromnego tupania w obojętną skorupę ziemi - uspokoi bezszelestnie krążace w żyłach jady. A Romeo i Julia?

Romeo, Julia, Montecchi, Capuletti, a może i wszyscy ludzie Werony, co blisko tej miłości byli, święcie wierzyli, iż jakimiś biednymi, bo tylko ludzkimi gestami, jakimś tylko człowieczym "tańcem" słów i przemilczeń da się zmienić nieusuwalne palimpsesty skreślone ręką Boga.

Wszystko więc pięknie i ładnie, ale samym dźwiękiem takiego zamysłu w teatrze nie da się w życie, w prawdziwe życie wprowadzić. To, co u Kutryś jest dobre, co się jako tako kupy trzyma, tkwi w pierwszej części, w 50 minutach, kiedy to finalne ciemności zdają się być jeszcze bardzo daleko. I tutaj też trzy najjaśniejsze punkty aktorskie do głosu dochodzą. Dominik Nowak jako Sługa Capulettich, Andrzej Rozmus jako Benvolio, no i najintensywniejszy z nich - Piotr Sieklucki jako drugi Sługa Capulettich, a poźniej jako Ojciec Laurenty. Zresztą, każdy z nich gra po dwie, trzy role. Dziwne - błyszczą znacząco, bo każdy z nich ani na sekundę nie opuszcza bezpiecznego futerału tzw. charakterystyczności...

Od dawna jest w PWST tak, iż poetyka jarmarku, smacznego wygłupu, dobrze wykonanych "jajec" aktorskich - wypada znacznie lepiej niźli granie "jeden do jednego". Dziwi mnie to. Skąd u nich tak wielki talent do iście barokowych żonglerek scenicznych? Czemu tonu czystego, prostej łzy, spokojnej twarzy lękają się? Dla mnie to sekrety niepojęte. Rzecz jasna, cieszy, iż oto pokazało się trzech kandydatów na wielkich oryginałów polskiego aktorstwa - który z nich będzie drugim Kobuszewskim? - ale ja o Szekspirze mówię. O "Romeo i Julii", gdzie po pierwszej części zabawowo-kabaretowej świat wolno wsuwa się w temperatury, w których "kobuszewskawość" zwyczajnie więdnie. I co wtedy?

Rozsypuje się opowieść. Kompletnie. W części drugiej teatr Kutryś coraz beznadziejniej grzęźnie w gimnazjalnym amatorstwie. Rozmus, Nowak, a zwłaszcza Sieklucki - wciąż są poza konkurencją, ale też poza nimi jest mało życia. Są tylko smętni, choć mocno rękami wymachujący ludzie jacyś, co klepią zupełnie obce im słowa. W pierwszej części ludzie ci przynajmniej ładnie grali, że dziwią się, iż o miłości można mówić tak doskonałym, szekspirowskim językiem. A teraz już się nie dziwią. I nie ma w nich tego, co się miota w "Tarantellach" brzmiących nad ich głowami. Ot, stąpają ołowiane postacie zupełnie odcięte od gorzkiej potęgi tańców zarażonych ludzi z miasta Taranto. Puchnie nieobecność Szekspira.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji