Artykuły

"Głupi Jakub"

NIEPOROZUMIENIEM wydaje mi się nazywanie "Głupiego Jakuba" rozprawą z ziemiaństwem, jak to niejednokrotnie podkreślano i co też uczynił Zbigniew Raszewski w swych - zresztą doskonałych - wstępach do trzech najważniejszych sztuk Rittnera*).

Ziemiaństwo jako sfera i warstwa w "Głupim Jakubie" rysuje się raczej nikło. Już Boy kiedyś zauważył, choć nie wyciągnął konsekwencji ze swego spostrzeżenia, że gdyby Hania była nawet stenotypistką, "też by się nic nie zmieniło".

Jeśliby pozbierać owe "ziemiańskie" elementy, cóż się okaże? Bryczesy i buty z cholewami rządcy Jakuba, przypominane parę razy uratowanie rodzinnego majątku przez szambelana, kupno pary koni, które przyjechał obejrzeć jego sąsiad "pan prezes" (ach, te galicyjskie tytuły!), kilka innych napomknięć, przelotna konwersacja o nowej maszynie rolniczej - frapuje ona stosunkiem Jakuba (i Rittnera) do własności prywatnej, ale mogłaby też dotyczyć na przykład kolejowej lokomotywy lub fabryki; posępny pokój a potem weranda we dworze i zapach kwitnących lip, o którym mówią postaci sztuki. Lecz lipy kwitną i pachną także w miejskim parku i nawet na miejskich ulicach. To, że akcja toczy się na wsi i we dworze, a nie w mieście i kamienicy, nie ma wpływu decydującego na ludzkie losy.

Jeśli autor zamierzał z ziemiaństwem się rozprawić, to zamiar mu się nie powiódł. Ambicję taką mógł mieć, sam bowiem pisał, że jednym z głównych zadań nowoczesnej komedii jest przedstawienie "ni mniej ni więcej, tylko życia całej warstwy społecznej". Tymczasem warstwy społecznej nie tylko tu nie przedstawił, ale ściśle mówiąc jego sztuka nie ma nawet akcentów społecznych, tylko socjologiczne i moralne. Przede wszystkim jednak ma indywidualnych ludzi. I ich losy najwięcej nas obchodzą. - Znowu najwięcej nas obchodzą.

"Znowu" - gdyż inaczej odbieramy tę komedię, niż w latach międzywojennych. Po słynnej premierze warszawskiej z maja 1936 (z Junoszą-Stępowskim - najświetniejszym z wszystkich szambelanów na polskich scenach) Boy mógł pisać, że "ważność prywatnych spraw zmalała" i że widza interesują przede wszystkim sprawy społeczne, przeto "Głupi Jakub" rysował się wtedy niemal jako pamflet przeciw prywatnej własności i kapitalizmowi, "mimo że Rittner chyba o tym nie myślał".

Lecz nasze czasy, miażdżone przez totalitarne walce, które wgniatały - i w dalszym ciągu to robią - konkretnych ludzi w amorficzną miazgę, aby nią można było dowolnie manipulować, postawiły znowu jako problem naczelny indywidualnego człowieka i jego wolność. Nie lekceważymy spraw społecznych, ale wiemy że dobru konkretnego człowieka grożą wszyscy masowi zbawcy - z lewa, z prawa i środka. Nie wierzymy w systemy, nie zachwyca nas żaden, każdego winniśmy się lękać. Chcemy być ludźmi, a nie przedmiotami, cząstkami manipulowanych mas. Dlatego podobnie jak przed 62 laty, kiedy komedia została napisana (r. 1909), odbieramy ją jako konstrukcję losów ludzkich. "Głupi Jakub" żyje nie problemami, lecz ludźmi.

W Polsce nie ma dziś szambelanów, którzy kosztem zapomnienia o sobie "ratują wieś rodzinną". Ale i w Polsce i gdziekolwiek na świecie nigdy nie brakuje ludzi o człowieczeństwie okaleczałym mirażami mylących kryteriów i niemal w ostatniej chwili jakby obudzonych lecz niestety... pragnieniami, które prowadzą donikąd. Do pustki osamotnienia jeszcze dotkliwszej, niż ta, od której człowiek chce uciec wiedziony błędną kalkulacją, wykrzywionym pojęciem o szczęściu; bo nawet wtedy kiedy chce "zerwać" z życiem dotychczasowym, to i poza nowy próg wlecze w sobie i za sobą stare miary i dotychczasowe skale. Zawsze będą Hanie, sympatyczne przez swą młodość, urodę, ciekawość życia, odpychające przez zimno, z jakim kalkulują swą jedyną ambicję: wznieść się "wyżej", nie własną zasługą i osobistym wysiłkiem ale przez manipulowanie ludźmi, w rezultacie łamiąc szczęście drugich i nie osiągając własnego. Mamy komentarz samego autora do takich ludzi, niepozbawionych pewnych zalet charakteru, którym jednak spryt i wyrachowanie nie może zastąpić prawdziwej inteligencji i kultury serca, gdyż odnosząc dzięki wytrwałości w dążeniu pewne sukcesy, "rozzuchwalają się, bo otrzymawszy czego chcieli, wbili się w próżność (...) przeceniają swe siły, biorąc się do rzeczy za trudnych i za wysokich i - następuje zwrot szczęścia (autor w tym wypadku ma na myśli nie "szczęście", lecz powodzenie), wreszcie klęska sromotna". Odpychające, a jednak budzące żal, bo ten swój "ideał" odczytały w dobrze podpatrzonym środowisku, w którym wszystko się robi dla pieniądza, byle go mieć i w którym trzeba znieść każde upokorzenie, nawet upodlenie, jeśli się jest ubogim.

Rittner nazwał swą sztukę komedią (choć wszyscy ponoszą w niej klęskę) z racji zasad własnej estetyki teatralnej. Wychodząc z nich krytykował nowożytną tragedię za demagogiczną zaślepioną jednostronność, za fanatyzm, który nie pozwala na ból i śmiech w jednej i tej samej scenie, bo autorzy nie umieją pamiętać, lub wolą zapominać, że katastrofa jednej strony jest tryumfem drugiej, nieszczęście opuszczonego męża szczęściem kochanka. Jego komedia ma miejsce na nieba, czyśćce i piekła, choć bez intensywności Dantego, lub, jak u Balzaka - na całą rozpiętość życia, od słabości po wielkość, od blasków i świateł, po cienie, nędzę i upadki.

Sztuka jest porywająca ale niezwykle trudna dla realizacji w naszych warunkach. Ciasnota scenki w "Ognisku" musiała tym razem zaciążyć nad inscenizacją. Choć nie ma w niej tak zwanych wielkich scen (znów: specyficzna estetyczna asceza Rittnera), jednak autor domaga się, aby grał także ów bardzo obszerny pokój ponurością i zimnem, żeby to naprawdę była ta lodownia, w jaką swój dwór szambelan przemienił, choć i samego siebie zamroził dotkliwie. Najlepszy dekorator nic tu nie poradzi. Wymaga też sztuka olbrzymiej inwencji od reżysera dla wielopłaszczyznowości wątków i skomplikowanego psychologicznie rysunku zwłaszcza szambelana i Hani.

Szambelan ma wielkie tradycje na polskich scenach, właściwie największe, gdy chodzi o role w tej sztuce. Nie mówiąc o Jaraczu, który w młodości grał też Jakuba, - Frenkiel, Kamiński, Kazimierz Junosza-Stępowski. Jego kreacja była zapewne najbliższa Rittnerowskiemu szambelanowi. Znakomity w masce, oszczędny w mimice, ledwo jakieś uniesienie brwi, spojrzenie znad okularów, zacięcie ust, gest minimalny, głos spokojny, rzadko o tonie ostrzejszym, nigdy krzyku. Bo szambelan to człowiek górujący inteligencją nad całym otoczeniem, doskonale wychowany, który jest przykry, zgryźliwy, ale nigdy hałaśliwy, wulgarny. Tylko jeden jedyny raz zdawało się że wpadnie w straszliwy gniew; jest to przedostatnia scena, kiedy z powodu intrygi swej siostry pragnącej przed bratem skompromitować Hanię, dowiaduje się, że jego narzeczona była sam na sam z Jakubem. Ale i wtedy umie się opanować natychmiast i zdobywa się na najnaturalniejszy ton.

Szambelan Bohdana Urbanowicza byłby dobry, gdyby wzbogacił skalę swej roli, trochę stonował gest i głos. - Rejent Milczek w "Zemście", który by krzyczał zamiast mówić cicho i jadowitość swej natury przejawić innymi środkami, nie byłby ani Fredrowski ani efektowny. Coś podobnego jest z szambelanem Rittnera.

Hania w pierwszej scenie według didaskalii autora "ładna, świeża, zdrowa, starannie ubrana; mimo "dobrych form" jakie sobie przyswoiła dzięki asymilacyjnemu sprytowi, znać chłopkę, naiwną nawet w swym wyrachowaniu i dlatego ciągle sympatyczną, w spokojnych ruchach jest wstrzymywany temperament, w twarzy rumieni się duża ciekawość życia i ambicja".

Później, kiedy widzi, że osiąga swój cel i zostanie "panią", bo jest już pewną siebie narzeczoną szambelana, zaczyna demonstrować swoją "wyższość", inaczej mówiąc brak prawdziwej kultury. Utalentowana, urodziwa artystka, Bogda Kłakówna, musiała się dobrze naborykać ze swoją arcytrudną rolą. Jest Hanią trochę inną, o lepszym wnętrzu, niż Rittnerowska. Kiedy się przeliczyła w swych wyrachowaniach, wydaje się nam nieszczęśliwą i bezradnie zgubioną raczej niż zimną kalkulatorką: jakby rozumiała jak marne będzie owo wymarzone "szczęście", lecz już nie ma odwagi sama przed sobą, aby się cofnąć. Tak się dzieje, że Hania Bogny Kłakówny właściwie niemal nigdy nie traci dziewczęcego wdzięku, tak że wolelibyśmy nie myśleć ani o tym, jaka jest naprawdę, ani jaka jeszcze być może, kiedy już nie będzie się musiała liczyć z całkowicie zawojowanym starym mężem. (Szkoda, iż została wykreślona wielce wymowna scena z jej przyjaciółką, córką prezesa, i jej bratem, Iziem: jego gorące zaloty Hania na razie odpycha. Ale straciwszy Jakuba na zawsze, może sobie w odpowiedniej chwili Izia przypomnieć). Nasza artystka obdarzyła Hanię walorami, których "prawdziwa" Hania nie posiada. Podziwiając przejęcie się rolą, efektowne zagranie, szczerość, dynamikę na wcale dużej skali, trzeba jednak zaznaczyć, że wykonawczyni roli Hani wciąż ma pewien brak w modulowaniu nie tylko zdania, ale nieraz nawet pojedynczych słów; również intonacja czasami szwankuje pod nalotem drugiej mowy, w której wzrosła na obczyźnie.

Jakub Roberta Oleksowicza miał niedobrą charakteryzację, która go postarzała, zamiast przybliżyć do owych "24 - 28 lat", jakie ma z nadania autora. Grał żywo i hucznie gdzie trzeba i jak trzeba, bardzo po męsku i wydobył w klęsce akcent wielkiej godności przez małe decrescendo gestu, tonu i głosu. W roli Marty, siostry szambelana, Maryna Buchwaldowa stworzyła sylwetkę plastyczną i przekonywającą, mimo że inną niż zakreślił autor. Nie po raz pierwszy podziwialiśmy jej autentyczny talent a także trudną sztukę łączenia ludzkiego dramatu z groteską. W roli męża Marty, Teofila, wystąpił Roman Ratschka. To także nie był Rittnerowski c. k. lejtnant liczący ok. 45 lat, o idealnej talii". Również nic nie szkodzi. Bo był doskonały taki, jaki był. Zamiast nieroba, pasożyta bez osobistej godności, skończonego cymbała, właściwie imbecyla, który nawet nie umie być blagierem, otrzymaliśmy sympatycznego safandułę, niemalże dobrego człowieka tylko że bardzo życiowo słabego. Jego życzliwość dla całego dzieła stworzenia, byle tylko płacono za jego tytoń i małe rachuneczki za trunki, była szczerze zabawna. Jak zawsze artysta ten czaruje dykcją i swą specyficzną, ciepłą wymową polszczyzny. I wdziękiem. Są ludzie, których chciałoby się słuchać zamknąwszy oczy, by nawet nie w tym co mówią, lecz jak mówią, z rozkoszą łowić regionalne bogactwo barw naszego języka. (Łowić? A może żegnać z melancholią. Bo w kraju, jak wieść niesie, wymowa niestety już się ujednostajniła. Całe młode i młodsze pokolenie ma już tylko jedną wymowę - żałosne zubożenie, przed którym Anglia ratuje się jak może).

Doktor Andrzeja Kamińskiego czasem zapominał, że jest doktorem, a nie cyrulikiem. Katarzyna Barbary Reńskiej zebrała brawa przy otwartej kurtynie za swą wyrazistą a nieprzesadną zamaszystość. Prezes Józefa Opieńskiego był niesłychanie stylowy w swej szlacheckiej sylwecie.

Reżyserowała Barbara Reńska. Dekoracje i kostiumy Feliksa i Jadwigi Matyjaszkiewiczów. Na premierze prasowej chwilami brak było tempa, co na pewno zniknie przy następnych przedstawieniach. Oby ich było jak najwięcej, na co zasługuje nie tylko sztuka, jedna z najświetniejszych w polskim repertuarze, ale niezwykła pieczołowitość, z jaką została opracowana i wyposażona inscenizacyjnie.

* "W małym domku", Biblioteka Narodowa Nr 116; "Głupi Jakub", "Wilki w nocy". Biblioteka Narodowa Nr 160.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji