Artykuły

Polski Teatr ZASP: "Obrona Ksantypy"

"Obrona Ksantypy" Ludwika Heronima Morstina uchodziła za jedną z najlepszych sztuk polskich dwudziestolecia. Nie wiem czy była nią rzeczywiście (choć gdy została pierwszy raz wystawiona w Warszawie w r. 1939 z Marią Modzelewską w roli tytułowej - była to tzw. bomba teatralna). Jest to jednak sztuka zmuszająca do zastanawiania się nad nią, do dyskutowania, do zadawania pytań autorowi (który niestety nie może już na nie odpowiedzieć), reżyserowi, aktorom - dlaczego tak a nie inaczej poszczególną postać odczytali, co Widzą w podtekście sztuki, jak rozumieją przeobrażenie się Ksantypy, co mają na "usprawiedliwienie" Sokratesa itd., itd. Wiadomo, że "Obrona Ksantypy- jest odpowiedzią Morstina na znaną wypowiedź Ksenofonta, że: "Ksantyna była żoną najcudaczniejsza i najbardziej kłótliwa ze wszystkich żon jakie kiedykolwiek były, są i będą!" Sztuka napisana jest z wielkim wyczuciem psychiki kobiety, jest to obrona tej "złej żony", która była najofiarniejszą opiekunką bezradnego mężczyzny, i jest to jednocześnie sztuka jednej wspaniałej roli kobiecej.

W wznowionej po piętnastu łatach "Obronie Ksantypy" w Polskim Teatrze ZASP w "Ognisku Polskim" w Londynie, w reżyserii Leopolda Kielanowskiego, rolę Ksantypy gra Krystyna Dygat i na ramionach tej utalentowanej aktorki leży równowaga całej sztuki.

Ale zacznijmy od początku. Różne już cuda widzieliśmy na tej maleńkiej scenie, która rozszerza się i pogłębia z pogardą dla praw fizycznych, wedle woli i zamierzeń naszych scenografów. W "Zemście" - największym sukcesie ostatnich lat - mieliśmy nawet scenę obrotową. Tym razem Jan Smosarski przy współpracy artystycznej Haliny Żeleńskiej, w momencie rozsuwania się kurtyny przeniósł zdumionego widza do najpiękniejszego z miast boskiej Pallady. Smukły Partenon stoi w porannej mgiełce na tle błękitnego nieba, po którym przy dźwiękach melodii Theodorakisa suną zwiewne obłoczki (naprawdę!). Wzgórze Akropolu prześwietlone jest jedynym na świecie ateńskim światłem, wydaje się, że w powietrzu rzeczywiście unosi się zapach rosnących na zboczach fiołków i tymianku. Reszta sceny to kilka prostych brył i jedna kolumna świątyni, która obrócona ręką niewolnika Tyreusza przemienia scenę w skromną izbę filozofa Sokratesa.

Równie interesujące i wydaje mi się właściwe jest unowocześnienie sztuki przez zdjęcie z bohaterów surowych greckich tog, a nałożenie na nich bajecznie kolorowych bluzek, błyszczących tunik, metalowych medalionów, złotych łańcuchów, jakby przyniesionych z londyńskiej Chelsea (a wykonanych przez Marię Komar). Ci młodzi rozgadani ateńczycy, zajęci przy kielichu zbawianiem świata, stają się bliżsi dzisiejszym czasom. Powiedzenia Ksantypy, że "niedługo będziemy się ubierać jak nasze kreteńskie prarababki", wydaje się zaczerpnięte wprost z dzisiejszych doświadczeń. Skoro jednak ten świat ateński na scenie jest taki dzisiejszy, omal że hippisowski - wydaje mi się, że n iektóre dialogi powinny być podane bardziej nerwowo, nowocześniej, mniej "wytwornie".

Większość aktorów znakomicie poszła zarówno za myślą autora, który przecież również unowocześniał ten świat ateński, jak i za koncepcją reżysera.

Świat starych greckich salonów intelektualnych i towarzyskich reprezentują Charmides, złoty młodzieniec bez określonego zawodu, Parrasjos, słynny i równie zarozumiały malarz, oraz Fedros, jeden z ulubionych uczniów Sokratesa.

Witold Schejbal jako Charmides, może nie tak młody i piękny jak chciałyby panie na widowni (dla Ksantypy oczywiście!), wyglądał bardzo "with it" w otwartej na piersiach malinowej bluzie zachowywał się odpowiednio do roli bogatego pięknoducha, a jego subtelność i galanteria w stosunku do Ksantypy tłumaczyły całkowicie "wicher Erosa", jaki ja chwilami nawiedzał. Jak ślicznie powiedział o kobietach, że mówią one łzami!

Robert Oleksowicz jako Parrasjos w pierwszej części, a w ostatnim akcie jako kompilacja kilku uczestników uczty Agatona miał trudne zdanie: więcej miał do mówienia i rezonowania niż do grania. Debiutujący na scenie Jan Hubert jako Fedros odznaczył się urodą godną greckiego boga (a do Olimpu było niedaleko) i zrobił to, co każdy inteligentny początkujący aktor robić powinien - "niedograł" swej roli, czym uniknął jej "przegrania". Roman Ratschka miał dwa jak zwykle świetnie zrobione epizody - wieśniaka sprzedającego dzbanki z Enoj i lekarza Eryksymacha. Andrzej Kamiński w rólce Epistatesa miał jeden z zabawniejszych dialogów z Tyreuszem.

Tyreusz zaś, ten leniwy sługa, sprytny a głupi "filozof", ma do powiedzenia jedne z najlepszych partii sztuki, w których autor dowcipnie (a przecież nazwał swoją sztukę komedią) transponuje najgłębsze myśli Sokratesa przez umysł prostaka. Jest to zabawne spojrzenie w krzywe zwierciadło i Stanisław Zięciakiewicz znalazł pierwszorzędny "nadwiślański" ton dla tego ateńczyka.

Druga komiczna postać w sztuce to niewolnica Ksantypy, Sofrone. A może nie byłaby to postać tak zabawna, gdyby nie komediowy talent Krystyny Podleskiej? Rola ta łatwo mogłaby być w ogóle nie zauważona - ale młoda aktorka stworzyła z niej znakomity "typek", który zapamiętamy zarówno dla zręcznie tępego uśmiechu rozchylonych ust i sprytnych oczek, jak i dla jej zabawnego, a pełnego wdzięku tańca.

Nazywająca się przyjaciółką Ksantypy, a stanowiąca zupełnie jej przeciwieństwo wypielęgnowana hetera salonów ateńskich, pachnąca jak narcyz Mirryna, wyglądała bardzo kusząco w osobie Magdy Marek, której piękna pąsowa szata i koloryt skóry tłumaczyły słowa Parrasjosa o ciele kobiety oblanym blaskiem słońca. Przydałoby się tylko więcej tonów w jej głosie, a mniej ruchów rąk - którymi przecież nie trzeba ilustrować każdego wypowiadanego słowa.

A teraz dwie najważniejsze postacie sztuki: Ksantypa i Sokrates. Sokrates Bohdana Urbanowicza to nie "Tańczący Sokrates" Tuwima co to "słońce mu grzeje stare gnaty i mądry siwy łeb kudłaty, a w mądrym łbie jak wiosną las, szumi i szumi mędrsze wino". Co prawda łeb ma kudłaty i wina też nie odmawia, ale jest smutny, ciężki i nie ma w nim miejsca na żadne doczesne rozkosze. Urbanowicz stworzył nie tylko świetną zewnętrznie sylwetkę pyrkatonosego i gruboustego filozofa, ale też emanuje z niego jakaś siła wewnętrzna.

Wstrząsająca jest scena tańca Sokratesa, gdy ta bryła ciężka i bez gracji porywa namiętnością i zapamiętaniem, W tym tańcu jest coś więcej niż rytmiczne ruchy w takt muzyki - jest w nim jakaś wielka tajemnica. Patrząc na tańczącego Sokratesa Ksantypa śmieje się i płacze. Niejeden widz reaguje tak samo.

Krystyna Dygat ujęła rolę Ksantypy inaczej niż jej poprzedniczki. Nie jest ani gorzka, ani zawiedziona, że jej los tak się ciężko ułożył. Jest kłótliwa i zła, bo to jest jej broń w walce o każdy kawałek jęczmiennego placka. Kluczem do tej interpretacji są chyba słowa Ksantypy wypowiedziane do Charmidesa: "Z tobą jestem taka, jaka jestem naprawdę". Dlatego nie dziwią nas jej uśmiechy, nie dziwią spacery nad Illisem. I nie dziwią gniew i ujadanie w domu na nieznośnego Sokratesa - jest to po prostu "obrona" Ksantypy.

Ale za to w ostatniej scenie, gdy mamy uwierzyć olśnionym słuchaczom sokratesowych wywodów w te wielką prawdę, której przedtem nikt inny nie przejrzał, że człowiek stworzony jest nie do życia na ziemi, lecz do życia wiecznego - tylko odbiór tego objawienia przez Dygatównę, tylko jej spojrzenie prześwietlone dziwnym uśmiechem, pochylenie jej pleców, gdy odchodzi uciszona do domu - pozwala nam zrozumieć, że stało się coś wielkiego.

I to jest obrona Sokratesa. Obrona przez Ksantypę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji