Artykuły

Tamta strona smaku

"Zimne dziecko" w reż. Jana Peszka w PWST w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

A co czynić, jeśli oni są już po drugiej stronie? Pytam, bo istnieje potworna możliwość, że studentom krakowskiej PWST "Zimne dziecko" Mariusa von Mayenburga smakuje szczerze, z ręką na sercu. Jak się zachować, gdy się okaże, że oni już od swego aktorskiego urodzenia nie potrafią oddychać niczym innym, jeno strzeliście nowoczesnym bełkotem? Czy można kogoś karcić za to, że lubi, co lubi, skoro podniebienie jego nie zaznało innych smaków świata?

Oto przez godzinę i dwadzieścia minut po scenie znów pałęta się gazeta, która ma nami wstrząsnąć - ot, fatalna dramaturgiczna fuzja stylistycznego cepa "Faktu" z chrześcijańską czułością "Tygodnika Powszechnego". Znacie? To posłuchajcie. Jedna toksyczna rodzinka się kąsa, druga toksyczna rodzinka się kąsa i trzecia toksyczna rodzinka się kąsa. Koniec. Zapanował jeden wszechogarniający, globalny proceder kąsania, bo oto na oczach naszych mrą podstawowe jakości duchowe ludzkości. Ciepło matczyne, dobro ojcowskie, czułość siostrzana, delikatność kochanków, słowem - mrze cywilizacja miłości. Oto twa nędza, człowieku przełomu epok.

Ba! Z ludzkością jest aż tak podle, że mrze nawet trudna sztuka ekshibicjonizmu uskutecznianego w ciepłym zaciszu damskich toalet. Oto student, który w drętwocie "Zimnego dziecka" kreuje postać ostatniego Mohikanina szlachetnej sztuki opuszczania gaci, prezentuje się tak, że aż cud, iż nie wstałem, nie wlazłem na scenę i nie wrzuciłem studentowi w opuszczone gacie jakiego grosza złamanego i nie wyszeptałem prośby, by mianowicie gaci raczył nie podciągać pod żadnym pozorem, by wytrwał w trudzie publicznego uwalniania "ptaka" swego, albowiem trud ten szalenie bawi nasze znudzone brakiem miłości dzieci. Oto sedno nędzy czasów naszych. Oto - to! Czyli to, co znacie, co znamy. Słuchamy więc...

W "Zimne dziecko" wsłuchiwałem się z tchem zapartym, bom pierwszy raz pojął, że problem najnowszego teatru i dramaturgii najnowszej wcale nie na nędzy treści polega. Tu nie chodzi o jakość fabułek, barwność historyjek i mięsistość scenicznych obrazeczków, monstrualnymi chochlami wprost z ulicy czerpanych. Tu nie w lichocie sensów pies jest pogrzebany. Owszem, znamy te sensy, znamy je dobrze, bośmy oswojeni z brutalistami dramaturgicznymi - choćby z Kane i rzeczonym von Mayenburgiem. Na wylot też znamy olśnienia słynnego "baz@rtu", no i nasze orły z "Pokolenia porno" znamy - a to Modzelewskiego, a to Jurka, a to Walczaka. Nie zatem - żenada scenicznych opowieści dzisiejszych nie na nędzy treści polega. Polega na gniciu stylu, na stylistycznej nicości.

Powiadają, że po pokazanym w PWST, a w warszawskim teatrze Ateneum wyreżyserowanym przez Holoubka "Królu Edypie" Sofoklesa profesorowie odstawili rytuał pokątnego kręcenia nosami. Szanowne ciało pedagogiczne! Po cichu ciału powiem, że się z ciałem zgadzam. Tylko że, na rany Chrystusa, niechaj mi ktoś wytłumaczy, jak można tuż po wieczorze, kiedy wybrzmiały nieogarnione frazy Sofoklesa, po seansie takiego STYLU mówienia o świecie, jak otóż można studentom aktorstwa wciskać w usta to żałosne łyko od urodzenia martwych pokurczów zdaniowych von Mayenburga? No, jak można? I w imię czego? Czyżbyście, panie i panowie, nie pamiętali...

Nie pamiętają. Nabokov (i stu innych) nauczał, że nędza stylu, tandeta metafory, bryndza estetycznego znaku - równa się śmierci sensu. A oni o tym nie pamiętają. Mnie nie interesuje głębokość dumań von Mayenburga. Mnie interesuje jakość jego słów. Obojętne, czy autor ten ma rację, ale nieobojętne, że jego słowa zdechły już w trakcie ich zapisywania. Są doszczętnie wyzute ze smaku. Są utytłane w łoju codzienności. Są ostatecznie odcięte od tajemnych kładek, które wiodą od tego, co doczesne, do sfer i tematów, które nie noszą zegarków. Słowa płaskie. Słowa brzydkie.

Edyp, jak każdy człek, był tylko doczesny. Ale styl Sofoklesowego mówienia o jego losie nie ma szans na doczesność. Żadną. Von Mayenburg słów używa tak, że na scenie sens słowa dyszy tylko tyle, ile brzmi ono w gardle studenta. I ani sekundy dłużej! Tak użyte słowo, to słowo użyte w celach mogilnych. A czyż jest coś boleśniej doczesnego niż martwe ciało? Ja zaś - czy muszę tłumaczyć, że niniejszym nie porównuję dwóch pisarzy? Wszystko to do kupy jest tak smutne, że już nawet tłumaczyć mi się nie chce.

Powtórzę więc tylko. Oto po raz pierwszy pojąłem, że być może najgorsze, co szkoła młodym aktorom zrobić może, to poprzez wkładanie im w usta literackiej nędzy - na amen zarazić złym stylem. A ten jest przecież identyczny z fatalnym smakiem. Tego właśnie się lękam - fatalnego: na amen. Dlatego nic o poszczególnych aktorach nie powiem. Nie było ich, bo były tylko wypowiadane przez nich zwłoki słów. I dlatego też prof. Jana Peszka - o, mordercza ironio! - wytrawnego smakosza frazy Schulza, pytam: co będzie, gdy oni zostaną po tamtej stronie smaku?

Co jeszcze da się zrobić po tej stronie, skoro młódź Melpomeny już bez najlichszego skrzywienia "Zimne dziecko" do ust bierze, zębami sieka, językami na podniebieniach z lubością rozciera i leciuteńko, jak gdyby to anchois było, połyka, a wszystko to czyni bez cienia wstrętu, gdyż już nie umie odróżnić śmierci od życia, już nie potrafi pojąć, że oto w miejscu publicznym - żre trupa?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji