Artykuły

O przekładzie "Kochanego kłamcy"

Na temat "Kochanego Kłamcy", przedstawienia świeżo granego na scenie "Ogniska Polskiego" w reżyserii niestrudzonego dra Kielanowskiego-ukazały się w "Dzienniku" aż 3 recenzje: Balińskiego Hemara, Gunthera, jakoteż felieton Wohnouta. Ciężar gatunkowy wymienionych nazwisk świadczy o doniosłości, jaką darzy emigracja tego rodzaju wydarzenie teatralne. Nie zamierzam "wprowadzać sowy do Aten" i kontynuować zasłużonych pochwał lub tłumaczyć rzekomych niedociągnięć. Moje nastawienie , a raczej ustawienie głodu estetycznego jest takie, że czy to w sali koncertowej czy to w teatralnej, osiągnąwszy raz próg zaspokojenia, pozostaję nieczuły na wahania jakości kulinarnej, którą mnie dalej darzą. Trwam w zachwycie i zadowoleniu. I tak było na przedstawieniu "Kochanego Kłamcy".

Pragnę natomiast poświęcić parę słów przekładowi. Posypały się lawiny pochwał jak "znakomite tłumaczenie", "świetna polszczyzna literacka", "połączenie językowej poprawności i harmonii z naturalnym rytmem" itp. Moim skromnym zdaniem o wartości przekładu nie rozstrzyga żadna z powyższych zalet. Są one naturalnie pożądane i słusznie podkreślane, ale ich uchwycenie świadczy więcej o smaku czytelnika czy słuchacza niż o talencie tłumacza.

Za najistotniejszą cechę wzorowego przekładcy uważam zdolność dostosowania swego języka do oryginału. Mam na myśli instynkt i sztukę wyszukania właściwego szczebla w drabinie własnego języka, który by odpowiadał poziomowi oryginału. Jest to rzeczą niesłychanie trudną. Tłumaczyć Sartre'a nie powinno się tym samym językiem co np. A. France'a, a Osborne'a co Bernarda Shawa. Język wybitniejszego autora jest wypadkową jego czasu, osobowości, środowiska, kultury, charakteru i Bóg wie czego. Przerzucić go na inny jest zadaniem herkulesowym. Stąd większość przekładów jest tylko nieudolną próbą. Drugim warunkiem poprawnego przekładu jest unikanie, komicznego nieraz, utożsamienia podobnie brzmiących słów w języku tłumaczonym a własnym. Dla przykładu: "actual" angielskie to nie polskie "aktualne" ale "faktyczne". Od podobnych niechlujstw roi się, zwłaszcza w angielskich tłumaczeniach francuskich autorów. Trzecim wreszcie, nie małym, zadaniem tłumacza jest szacunek dla cudzej własności. Wolno poprawiać drobne błędy oryginału i objaśniać niezrozumiałe aluzje. Ale biada tłumaczowi, który przemyca lub imputuje autorowi własne, chociażby najszlachetniejsze idee.

Powracając do przekładu J. Sakowskiego, stwierdzam z podziwem, że wszystkie powyższe warunki zostały do joty spełnione. Byłem świadkiem cudu: Bernard Shaw przemawiał jakby urodził się nie w Irlandii lecz w Warszawie. A przy tym pozostał niezmiennie sobą. Gentelmen, hat off przed takim tłumaczem!

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji