Artykuły

Reżyserskie harce

Nie mogę się nadziwić czemu to teatry warszawskie, chcąc wystawić sztukę jakiegoś znakomitego autora, sięgają zazwyczaj do utworów już uprzednio wystawionych, zamiast pokazać nam coś nowego. Jest tyle sztuk Shawa, a wciąż się gra "Pigmaliona", Boy przetłumaczył cały teatr Musseta, a wznawiają "Nie igra się z miłością". To postępowanie jest tym bardziej sensowne, że Warszawa zbyt świeżo ma w pamięci mistrzowską grę, znakomitą, wystawę, pierwszorzędne przedstawienia obu tych sztuk i jeszcze paru innych, które należałoby wznawiać z wielką ostrożnością. To co oglądamy teraz, zbyt często zakrawa na parodię, młodym aktorom wyświadcza się jak najgorszą sługę, każąc im grać role trudne i obarczone wspaniałą tradycją. Bylibyśmy mniej wymagający, i wdzięczniejsi, gdyby nam pokazano coś dotąd nieznanego. Ale tak lekkomyślnie narażać się na porównania?

Zapewne, "Nie igra się z miłością" jest jedną z najpiękniejszych sztuk, jakie zna teatr. W romantycznej epoce wczesnych kwitnień, dwudziestoparoletni Musset jest już dojrzałym artystą, łączącym kapryśny wdzięk młodości ze znawstwem ludzkiej duszy. A nade wszystko ze znawstwem miłości. Był to człowiek oddany całkowicie jednej wielkiej namiętności do starszej odeń George Sand, co nie przeszkadzało drobnym igraszkom bez znaczenia. Jak Flaubert mówił, że pani Bovary, to on sam, tak Musseta wyrażają postacie jego sztuki: zbrodniczo lekkomyślny Oktaw, żarliwa adeptka tajemnic miłości - Kamilla i dziecię ludu - Rozalka, traktująca uczucie śmiertelnie poważnie, "katastroficznie".

Zdumiewające jest tu przełamanie pewnego konwenansu scenicznego, który tradycyjnie pokazywał młodą subretkę na drugim planie amorów wielkich państwa. Subretka, istota bez znaczenia, obdarzona jedynie wdziękiem i dowcipem, służyła do rozbawiania i podniecania publiczności. Dopiero u Beaumarchais objawiła się ona, jako żywa, czująca kobieta. Musset poszedł dalej: młoda służebna jest jedyną postacią umiejącą prawdziwie czuć i cierpieć, jedyną, dla której miłość znaczy tyle, co śmierć, z którą nie ma igraszek w sprawach poważnych. Ta oto cicha Rozalka, której los depczą bez chwili wahania niefrasobliwi państwo - dodaje niespodzianej wagi i znaczenia całej sztuce i stanowi o jej ludzkiej wartości. Bez niej komedia nie byłaby niczym innym, jak wdzięcznym, przekomarzaniem się miłosnym. Zarówno Oktaw, jak Kamilla są winni tej śmierci: Oktaw, bo uwiódł naiwną, Kamilla, bo wystąpiła do nieubłaganej z nią walki o mężczyznę, walki tym bezwzględniejszej, że operuje atutami, których Rozalka posiadać nie może: bogactwem, stanowiskiem, inteligencją, obyciem. Kamilla, dumna dziewicza Kamilla rzuca się wprost chłopcu na szyję, puszcza w ruch wszystkie sprężyny, aby go zdobyć i równie mało myśli o przyszłych losach Rozalki, jak i on sam. Toteż śmierć tej ubogiej chłopki rozdzieli ich na zawsze. Tych dwoje rozkapryszonych, rozpieszczonych dzieci, igrając z istotą o tyle słabszą społecznie, doprowadza do katastrofy.

Dziwna rzecz ta sztuka, grzesząca dość często rozwlekłością w swoich groteskowych interludiach, które raczej znosimy niż smakujemy, jest małomówna i zwięzła do ostateczności, kiedy przerodzą się w tragedię. Właśnie dzięki tej zwięzłości, temu zagęszczeniu, tej pasji wewnętrznej trzyma nas w napięciu do samego końca. A rozstanie kochanków, fiasko miłości, o której tyle mówili i tak pięknie, w ciągu trzech aktów, zawiera się dosłownie w trzech słowach: "Umarła. Żegnaj, Oktawie". To przecież wspaniałe!

Tak, ale te słowa muszą być powiedziane. Zagrane. Wyreżyserowane. Inaczej nic nie znaczą. W Teatrze Rozmaitości brzmią mniej więcej w ten sposób: "Żegnaj, Oktawie. Jutro o pierwszej w Kopciuszku". Po czym następuje zgrzyt obrzydliwego parawanu i epizodyczne postacie sztuki zaczynają wyczyniać niezamierzone przez autora hocki klocki. Wspaniały dramat, utwór cudnego poetyckiego lotu, kończy się cyrkiem. I z takim wrażeniem wychodzimy.

"Nie igra się z miłością" było ongi wielkim triumfem Teatru Nowego, a zwłaszcza nieodżałowanego Węgierki i jednej z naszych aktorek, która się obrzydliwie splamiła podczas okupacji. I już chociażby po to, aby nie wspominać jej z utęsknieniem, nie należało wystawiać tej sztuki. P.P. Anusiakówna i Sadowy to niewątpliwie zdolni, ale surowi jeszcze artyści. Rola Oktawa i Kamilli wymaga mistrzów. TO tak, jakby grać "Tristana i Izoldę" z chórzystami w rolach tytułowych. "Nie chcę rzucać bynajmniej kamieni pod nogi dwojgu młodym, którzy mogą się jeszcze doskonale rozwinąć, ale dyrekcja Teatrów Miejskich wyświadczyła im doprawdy niedźwiedzią przysługę, powierzając role, o które ubiegają się najwięksi aktorzy świata. To jest łamanie, a nie hodowanie talentów.

Użył sobie natomiast w tej sztuce reżyser p. Szpakowicz. Zlekceważywszy najistotniejsze momenty, jak chociażby sławny, namiętny dialog drugiego aktu, podczas którego każe aktorce cały czas siedzieć na podłodze, rozwlókł do niemożliwości wszystko, co jest w sztuce nudne i z gorszego kruszcu. Zamiast prześlizgnąć się po interludiach, a w każdym razie nadać im tempo, które uczyniłoby je zabawnymi, wyposażył je jeszcze w nieznośne gierki, pauzy "wzbogacił" o pantominy z kukiełkami, budząc w nas najgorsze, mordercze instynkty. Chór wieśniaków co chwila wybucha spazmatycznym Śmiechem, a wiadomo, że kiedy się śmieją na scenie, na widowni panuje zazwyczaj mroźna cisza. Zakończenie sztuki, o którym wspomniałam, to rekord złego smaku i niezrozumienia wspaniałego finału. Nie, przepraszamy rekordem są tu idiotyczne dekoracje. Przedstawiają one park a la Watteau (dlaczego, przecież jesteśmy w pełni romantyzmu), z alejkami i mostkiem. Ten park okazuje się "być" parawanem, który rozsuwa się właśnie w połowie mostu, łamiąc go na dwie nierówne części. Jak widzą czytelnicy, zaczynam się błędnie wysławiać, ale to ze zdenerwowania. Z tego to rozsuwanego mostu wyłażą osoby sztuki w momentach największego napięcia, budząc zrozumiały śmiech na widowni. Udało się, nie ma co! To bezustanne rozsuwanie i zasuwanie parawanu jest niesłychanie monotonne i męczące. A Musset chciał dać wrażenie zmienności i kapryśnej fantazji.

Ale p. Szpakowicz jest jak najlepszej myśli. Dowodem - zdumiewający wywiad z nim w programie. Czy to są aby dobre obyczaje? Możeby tak poczekać, aż publiczność i prasa naprawdę zainteresują się inscenizacją i reżyserem. Z wywiadu tego wynika, że p. Szpakowicz pierwszy zastanowił się nad "niescenicznością" Musseta i stanął wobec "niebywałych trudności: 18 zmian i dekoracyj". Musset grany jest na wszystkich scenach świata i jakoś reżyserzy dają sobie z nim radę. Poeta ten mógł być niesceniczny sto lat temu. Dziś, w epoce kina i znakomitych zdobyczy inscenizacyjnych, mówić na ten temat w ogóle nie wypada. Dziś teatr ma sto sposobów, aby dać wrażenie czarodziejstwa i zmienności, p. Szpakowicz natomiast całą romantyczną fantazję Musseta zamknął w kleszczach owego nieszczęsnego parawanu i bardzo jest z siebie zadowolony. My mniej.

Na zakończenie chciałabym pochwalić b. dobrych: pp. Janecką, Wasowskiego i Rychtera.

[recenzja z prywatnego albumu Witolda Sadowego w zbiorach IT]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji