"Nie igra się z miłością" Musseta w Teatrze Rozmaitości
Liryczny teatr... Zdawało by się - sprzeczność w samym założeniu. A przecież Alfred de Musset, francuski poeta romantyczny (1810 - 1857), tę sprzeczność rozwiązał, stworzywszy teatr jedyny w literaturze światowej, którego treścią pozostają niezmiennie jego, Musset'a, przeżycia i nastroje. Przeżycia i nastroje miłosne poety, które ujawniają nam jednak prawdę o nas samych. Przeżycia i nastroje rozłożone - jak zasadniczy motyw muzyczny - na kilka głosów. Najczęściej - na dwa. Kilka postaci najczęściej "ich dwoje" - dźwiga cały ciężar "wydarzeń". I ciężar serca poety.
Reszta - wszystkie pozostałe postacie, to już tylko fantazja, kaprys i UŚMIECH poety: karykaturalne marionetki, poruszane sprężyną jednej uproszczonej, wyolbrzymionej cechy. Oczywiście - śmiesznej.
Musset słyszy niezwykle ostro odrębny akcent każdego z głosów. Słyszy zdumiewająco wiernie drżenie dziewczęcych wzruszeń. I w tym darze wyostrzonego subtelnie słuchu, w precyzji dialogu, tkwi siła jego teatru. Teatru przez to właśnie "teatralnego", mimo że lirycznego.
"Nie igra się z miłością" zawiera najcenniejsze składniki teatru Musset'a: szczery liryzm; delikatny rysunek "ich dwojga" (Oktawa i Kamili); aż bolesne w swoim zapamiętaniu zapatrzenie się w zagadkowy tragizm miłości. I równocześnie karykaturalny, śmieszny światek Barona, panny Pluche, mistrza Blazjusza i proboszcza Bridaine.
Na czym polega tragedia Oktawa i Kamili? Czemu tych dwoje "szalonych dzieci", które wszystko pcha ku sobie wyłączając woli rodziców, nawzajem się szarpie, odpycha, przyciąga, by w końcu - spowodowawszy śmierć prościutkiej i naiwniutkiej Rozalki - na zawsze się rozstać?
Kamilla - pod wpływem lektury, a zwłaszcza pod wpływem starszych towarzyszek z klasztoru, które w jej gorącą młodą krew wsączyły jad swoich zawodów i rozpaczy - Kamilla pragnie miłości doskonałej, nie... wierząc w jej istnienie. Sama z zaciekłą skrzętnością zbiera argumenty, które delikatny obraz miłości rozdzierają. W zaklęciach Oktawa słyszy zgrzyt przyszłej zdrady. W jego minionych miłostkach tropi ślad przyszłego wiarołomstwa i zapomnienia. "Chcę kochać - woła - ale nie chcę cierpieć!" W przepięknej scenie końcowej aktu II, Oktaw mówi jej o tym, że niedoskonały, zmysłowy, wiarołomny jest mężczyzna, że przewrotna, zepsuta i zdradziecka jest kobieta, ale że to, co łączy te obie niedoskonałe istoty, jest czymś najpiękniejszym, czymś jedynym, co okupuje cierpienie, rozpacz i nędzę bytowania. Odnajdujemy tu najistotniejszą treść filozofii - co za niewłaściwe słowo! - Musset'a: miłość miłości.
Równocześnie wszystko, co w Kamilli jest niewyuczonego, prawdziwego, instynktownego buntuje się przeciwko scholastyce miłości, przeciwko cudzym, sztucznie jej zaszczepionym doświadczeniom i zawodom. Pragnienie szczęścia, zaostrzone udanymi zalotami Oktawa do Rozalki, popycha ją w jego ramiona. Lecz śmierć Rozalki Wykopuje przepaść tym razem już nieurojonej tragedii.
Zapewne, w tym całopaleniu miłosnym jest pewna romantyczna naiwność i romantyczna egzaltacja. Ale jest również odblask prawdy psychologicznej, a nade wszystko - przejmujący urok i żar słowa poetyckiego.
Wystawienie sztuki Mussset'a, który swoje "Komedie i Przysłowia" pisał dla czytelnika a nie dla sceny, nie należy do rzeczy łatwych. Wymaga bardzo utalentowanych aktorów i twórczej, wnikliwej, a zarazem subtelnej reżyserii.
Trudno uznać inscenizację p. Szpakowicza oraz dekoracje p. Owidzkiego za udane. Odnoszę wrażenie, że zarówno na jednej, i na drugiej fatalnie zaciążył pośpiech i schematyzm.
Brak sceny obrotowej - "Nie igra się z miłością" wymaga, jak nas zapewnia wstęp do programu, 18 odsłon - nie usprawiedliwia jeszcze pomysłu "parawanu i klitki". Parawanu rozsuwanego z irytującą i jednostajną wielokrotnością i na którym wyobrażony jest kiczowaty plener (park, las, most, winnica itd.). I klitki, którą rozsunięty parawan odsłania. Klitki z jednym, jedynym portretem i fortepianem, która ma wyobrażać zamek Barona.
Ozdobne "wystawki" reżyserskie - symboliczna postać Kukiełkarza oraz zbędna scena końcowa, mimiczna i kakofoniczna - zacierają jedynie sens sztuki a zwłaszcza wrażenie rozstania Kamili z Oktawem. Te wstawki wypaczają intencje poety, a nieszczęsny parawan, który rozsuwa się po raz ostatni, by zakryć rozpacz kochanków i odsłonić ową zbędną, scenę, wydaje się groteskowym, choć z pewnością nie zamierzonym bluźnierstwem.
A znowu w scenie pierwszej, która winna tchnąć radością winobrania i beztroską "sielankowego tłumu" wieśniaków, daremnie szukało się lekkości, fantazji i humoru mussetowskiego. Ten Kukiełkarz, te dwie "śmieszki" i ci trzej malcy - co za żałosny "tłum". Wydaje mi się również, że sceny i postacie groteskowe były często nazbyt realistycznie traktowane, co czyniło je niepotrzebnie - chwilami nawet przykro - ciężkimi.
Kamilla w interpretacji p. Anusiakówny naprawdę wzruszała. P. Anusiakówna ślicznie - nie to że recytowała - ale "mówiła" Musseta, uchwyciwszy głęboki rytm jego prozy poetyckiej. Świetnie oddała p. Anusiakówna zmaganie się Kamilli z narzuconymi jej wyobrażeniami, nieufnością, odrazą i szyderstwem.
P. Witold Sadowy (Oktaw), którego z przyjemnością - po "Starych Przyjaciołach" ujrzeliśmy w roli znacznie dlań "odpowiedniejszej - na ogół utrafił we właściwe tony, choć skala ich była dość uboga. Zwłaszcza w scenie końcowej aktu II-ego P. Sadowy WYŁĄCZNIE gniewał się tu na Kamillę, podczas gdy winien był przecie wyrazić i zachwyt Musseta nad tajemnicą miłości.
P. Janecka (Rozalka) posiada sekret prostoty i wdzięku.
P. Wasowski (Baron) bezustannie grał na fortepianie, co mogło wywołać wrażenie, że głównym zajęciem arystokracji było uprzyjemnianie czasu innym muzyką. W rzadkich chwilach, kiedy odrywał się od instrumentu, przypominał raczej roztargnionego uczonego, aniżeli głupkowatego Barona.
P. Nowicki w roli proboszcza-obżartucha narysował na ogół trafny szkic postaci groteskowej - czego, niestety, nie można powiedzieć o mistrzu Bridaine - ale i on nie ustrzegł się stylu "ołowiano-realistycznego".
Najlepiej bodaj spośród postaci groteskowych wypadła panna Pluche w ujęciu p. Oberskiej, której zuchwała nawet gestykulacja nie raziła. Jedyny zarzut jaki bym wysunął, to że młodość p. Oberskiej kłóciła się nieco z wiekiem... kanonicznym skiśniałej panny Pluche.
Na ogół jednak przedstawienie - powtarzam - było nieporozumieniem. Trudno: po serii ostatnich sukcesów Miejskich Teatrów Dramatycznych może się zdarzyć i pośliznięcie (pomijam niesmaczny debiut "Miniatur"). Najważniejsze, aby niepowodzenia nie powtarzały się zbyt często.
[recenzja z prywatnego albumu Witolda Sadowego w zbiorach IT]