Artykuły

Uroki syreniego grodu

Teatr Muzyczny: "Żołnierz Królowej Madagaskaru", wesoła przygoda starowarszawska, napisał Julian Tuwim, muzycznie opracował Tadeusz Sygietyński, reżys. Janusz Warnecki.

Lubimy ją, lubmy wszyscy tę Warszawę końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku, "Syreni Gród", oświetlony latarniami gazowymi, miasto, gdzie przemawiając stylem kurierów, nie było dorożkarzy tylko "rycerzy bala", nie było reporterów tylko "syfy redakcyjne", ani szwaczek, tylko "pracownice igły", gdzie do ukochanej przybiegało się obowiązkowo "na skrzydłach Eola", gdzie kobiety były aniołami a mężczyźni "brzydszą połową rodu ludzkiego", gdzie pękano ze śmiechu z dowcipów o teściowej i o słomianych wdowcach, gdzie istniała wielka i groźna nie do przebycia granica pomiędzy mieszczańskim światem, gnieżdżącym się w pluszowych salonikach i małżeńskich sypialkach a półświatkiem, którego siedzibą były kulisy, gabinety restauracyjne i inne zakazane piekielne przybytki.

Na konflikcie pomiędzy tymi dwoma światkami oparta jest stara farsa Dobrzańskiego (w drugiej połowie ubiegłego stulecia popularny autor jednoaktówek i dłuższych krotochwil wystawianych w lżejszych teatrzykach warszawskich), ale konflikt tak uroczych szczególików obyczajowych epoki. Niepospolitym hafciarzem okazał się tu Julian Tuwim. Nie tylko potrafił wyzyskać istniejący tekst, ale otoczył go taką ilością znakomitych wręcz akcesoriów, naszpikował takimi dowcipami, że widz wychodzi z teatru pod wrażeniem czegoś doprawdy uroczego.

Niemało przyczynia się do tego wrażenia fakt połączenia tekstu z muzyką, złożoną ze starych melodyjek, śpiewanych w Warszawie tamtej epoki ("Lat dwadzieścia miał mój dziad", "Czy widzisz na tej skale? I hopsasa hopsasa", i ta co smyczkiem rżnie i ta co w puzon dmie i ta z wielkim bum bum" i inne). Po mistrzowsku zrobił tę ilustrację muzyczną Tadeusz Sygietyński.

W ten sposób ze starej bladej dość krotochwili Dobrzyńskiego narodziła się wspaniale kolorowa, tryskająca humorem i niepozbawiona rzewności karykatura, w której krzywym zwierciadłem odbił się światek warszawski z epoki Kostrzewskiego i Prusa.

Oczywiście, przesadny pedant mógł by się przyczepić do niektórych anachronizmów, wahających się w czasie jakichś dwudziestu pięciu lat. Mógłby powiedzieć na przykład, że w czasie, gdy Prus pisywał swe "Kroniki Tygodniowe" (o których jest mowa na scenie) format "Kuriera Warszawskiego" nie był już taki malutki, że chyba nie było takiego momentu, by jednocześni występował Ziółkowski i debiutował młody Paderewski, że znakomite stroje p. Zimińskiej były raczej z roku 1900 niż z drugiej połowy 19-go wieku, kiedy to ma się rozgrywać akcja sztuki. Ale ten, ktoby tak mówił, byłby obrzydliwym pedantem, który szuka dziury w całości i powinien raczej siedzieć w bibliotekach nad zakurzonymi foliałami starych gazet, niż śmiać się do łez na przedstawieniu tak rozkosznej sztuki.

Przed zachwyconym i coraz bardziej rozbawionym widzem przesuwają się więc kolejno obrazy: dworca pierwszej koleji żelaznej w Radomiu, koleji, którą ma się udać do Warszawy odważny do szaleństwa (nie boi się, że to "wybuchnie") mecenas Mazurkiewicz, prezes propagującej czystość i walkę z półświatkiem "Lilji Radomskiej" wraz z synkiem Kaziem: następnie wnętrze domu państwa Mąckich, klasycznych przedstawicieli mieszczaństwa warszawskiego, w którym to domu mecenas wdowiec ma znaleźć przyszłą towarzyszkę życia, ogródek teatrzyku "Arkadia", gdzie występuje urocza Kamilla; piekielny przybytek zepsucia wielkomiejskiego - kulisy, za które zawędrował mecenas, by odwieść od grzechu małoletniego Mąckiego, a sam...; garderoba Kamilli, w której Mazurkiewicz usiłuje kamelię w lilię przemienić; wreszcie pokój hotelowy, gdzie rozgrywa się finał tej skomplikowanej a pogodnej historii. Przyznam się, że kiedy szłam na tę sztukę, kiedy wspominałam znakomitą kreację Muszyńskiego z roku 1933 miałam obawy, że może w odnowionej swej postaci, w obliczu pewnych zmian w naszej psychice powojennej okaże się, że "nie chwyci", że nie będzie śmieszyła ani wzruszała. I oto okazało się, jak bardzo mylne były te obawy. Widowisko śmieszy do łez i do łez chwilami wzrusza. Prawdziwy talent autorski, reżyserski i aktorski nie zawiódł.

O autorskim była już mowa. Reżyserował Janusz Warnecki. Niełatwe miał zadanie: ta olbrzymia i tak różnobarwna machina wymagała co najmniej dwudziestu pierwszorzędnych sił aktorskich. Tymczasem Warnecki, oprócz trzech niezawodnych asów, jak Zimińska, Sempoliński i Olsza, i kilku jeszcze dobrych, mocnych artystów operował raczej siłami młodymi i świeżymi, które trzeba było uczyć. Nauczył je: przedstawieniu z punktu widzenia reżyserii nie można nic zarzucić. Trudno chwilami rozróżnić, co było tytułem Tuwima, co Warneckiego a co Zimińsikiej (jak np. wspaniały efekt komiczny wtrącania w piosence "Bo ja przecież nie wiem nic... nowego "panie mecenasie Mazurkiewicz z Radomia") dość, że skutek znakomity, a o to przecież chodzi.

Wykonawcy? Na dobro spektaklu trzeba powiedzieć, że tak spletli się ze sztuką, iż trudno ich od niej oderwać.

A więc Mira Zimińska. Była w każdym calu Kamillą, zbłąkaną "kamelią" z tych co to "kokieta na kozecie robi konkiety..." wyzyskała całkowicie swój inteligentny wdzięk, swe rzadkie poczucie humoru, swoje wyjątkowe znawstwo epoki fin de sieclu. Jej niezrównana w komizmie francuszczyzna, jej wspaniała nadwiślańska wytworność wyrażania się śmieszą do łez. Ale niezapomnianym momentem jest jej piosenka o Warszawie. Julian Tuwim znalazł tę piosenkę w spuściźnie po Arturze Bartelsie autorze zmarłym w roku 1880, a aktualność jej aż przejmuje dreszczem warszawskiego widza.

"Niedowiarki, czcze umysły

Pełne są obawy,

Że na lewym brzegu Wisły

Nie ma już Warszawy"

Tak było po powstaniu 63 roku, tak jest i teraz. Ale nie da się opisać ładunek uczuciowy, jakim nabija Zimińska zakończenie piosenki.

"Mówili, że nie ma Warszawy...

A tu jest Warszawa!"

Powtarza je chór, a już za kilka tygodni śpiewać ją będzie cała Warszawa.

Zaćmi "Piosenkę o mojej Warszawie". To pewne.

Sempoliński w roli mecenasa Mazurkiewicza był niezrównany. Był jakby żywcem wycięty z Kostrzewskiego, każdy jego ruch, każde słowo, każde mrugnięcie okiem było wierną odbitką epoki. Jego walczyk w ostatnim akcie, gdy się "rozbrykał", był małym arcydziełem komizmu.

Olsza zmieniał się, jak kameleon: w każdej odsłonie grał inną rolę i z każdej wywiązywał się znakomicie. Zabawny zawiadowca stacji kolei żelaznej, groteskowy w swym tańcu Złoty Młodzieniec, rzewny wykonawca piosenki "Lat dwadzieścia miał mój dziad..." i może najlepszy ze wszystkiego Kelner z gabinetu restauracyjnego.

Tej trójce dorównywał Jan Mroziński doskonały w roli lokaja Grzegorza inspicjenta Kapciuchowskiego i jeszcze lepszy jako Gabiński aktor i zapowiadacz teatrzyku "Arkadia".

Małego Kazia, który nieustannie "poluje w zaroślach rzeki Zambezi na lwy i małpy" grają na zmianę dwie młode artystki Grabińska i Pollakówna, każda inna i każda udana: Grabińska hałaśliwsza, Pollakówna bardziej może stonowana. Postać Kazia to jedno z nie wysychających źródeł humoru tej sztuki ("Kaziu nie męcz ojca").

Z wielkiego zastępu artystów wyróżnili się poza tym Nina Warnecka w roli jednej z mieszczańskich "jaśnie megier", p. Danecki jako starszy Mącki, Sadowy junior, Maria Wojdalińska w roli głuchej garderobianej.

Co do dekoracji miałabym może pewne zastrzeżenia: były czymś pośrednim pomiędzy stylowością a modernizmem, a niekiedy niecałkiem się tłumaczyły.

Ale to doprawdy drobiazg wobec tego, że "Żołnierz królowej Madagaskaru" stanie się dla Warszawy na długie tygodnie źródłem najwspanialszego humoru zabawa w najlepszym znaczeniu tego słowa.

[recenzja z prywatnego albumu Witolda Sadowego w zbiorach IT]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji