Artykuły

Vias a vis milczenia

Lepiej późno niż wcale. Tę zasadę uznaje widać teatr bydgoski, bo pierwszą premierę dał w tym sezonie w grudniu. Długo oczekiwana wzbudziła tym większe zainteresowanie, że zainaugurowała VII Bydgoskie Spotkania Teatralne.

Rzeczywiście było wyjątkowo szumnie, z przytupem i fajerwerkiem. Najpierw w foyer wystąpił Zdzisław Pruss z "imprezą okolicznościową". Ach czegóż tam nie było! Witold J. Majchrzak - nestor polskiej kulturystyki lat 67, zademonstrował swe niewątpliwe umiejętności w napinaniu mięśni i podnoszeniu ciężarów. Mistrz Salvadore - czyli Bogusław Krakowiak pokazał niesłychanie zresztą zręcznie sztuczki prawdziwej iluzji - wyczarował np. szklanki soku w różnych kolorach ze zwiniętej w rulonik kartki papieru itp. Pójdźcie, przekonacie się sami. Ale to jeszcze nie wszystko. Seniorki, zrzeszone w chór przy WOK-u w Bydgoszczy, chór o nazwie "Czerwone Różyczki" śpiewały wdzięcznie i lirycznie, Niemniej wdzięcznie tańczyły pary taneczne, była nawet ponoć orkiestra dęta, ale tej nie miałem okazji słyszeć, nie wiedziałem bowiem, że taka moc atrakcji będzie miała miejsce przed spektaklem. I przyszłam punktualnie na godzinę rozpoczęcia przedstawienia.

Spytacie, jaki związek mają owe atrakcje z "Iwoną, księżniczką Burgunda"? Otóż taki, że cała "impreza okolicznościowa" - jak zaznaczył w pewnym momencie Pruss - przygotowana została na cześć króla. A król i jego dwór występują przecież w "Iwonie". Początek spektaklu pokazuje go zresztą wraz z królową i księciem na trybunie, jak przyjmuje owacje tłumu. Ma tu miejsce jakby dalsza część imprezy okolicznościowej: śpiewa tenor, tańczą panienki w krótkich spódniczkach, szkoda tylko, że wykonują swoje taneczne pas tyłem do króla.

Dwór i jego świta są bardzo eleganccy. Scenograf Ryszard Strzembała obił wnętrze pałacu czarną materią, od której odbijają się złocenia mebli i białe toalety królowej oraz dam dworu. Królewską parę gra Teresa Leśniak i Roman Metzler. Ona jest despotyczna i władcza, on pod jej pantoflem, trochę safanduła, zresztą bardzo zabawny. Na dworze oczywiście panuje Forma - etykieta sztywna i sztuczna. Wszelkie odchylenia wnikliwie rejestruje oko i ucho dworu, lokaj Walenty - Bohdan Czechak. W tej wymuszonej i nienaturalnej atmosferze pojawia się nagle Iwona (Małgorzata Pietrzak), dziewczyna w byle jakiej sukni, z rozpuszczonymi włosami, na nogach skarpetki i kapcie. Leniwa jakaś czy apatyczna, ani rusz nie chce poddać się panującej etykiecie. Nie kłania się nikomu, nie dyga nawet przed królową i królem. Szok! Co ona kryje w sobie -- próbuje dociec książę Filip (Wiesław Rudzki) i nie mogąc jej zgłębić postanawia jakby na przekór sobie ożenić się z nią.

Do tej pory jest wszystko jasne. Siedzimy Iwonę z zainteresowaniem. Jej spojrzenie jest niezgłębione, ale bynajmniej nie tępe czy głupie, jak w innych interpretacjach tej roli Może Iwona bydgoska głębiej wniknęła w dialektykę życia? Że nie ma sensu się wysilać, by uczestniczyć w ludzkim rytuale, stałej grze form. konwenansów, układów?... Ona "w to nie tańczy" i już. I to właśnie zaczyna coraz bardziej pociągać księcia. Że ona jest wolina od "nieprzerwanego konkursu i parady", od ciągłego mizdrzenia się i udawania. Ale przecież nie jest całkiem martwa, coś odczuwa. Można wyczuć, że książę jednak jej się podoba, spełnia niektóre jego polecenia, podczas gdy dworzanin Inocenty (Andrzej Walden), który występuje w jej obronie twierdząc, że ją kocha, wydobywa w pewnym momencie z jej ust głośno i zdecydowanie, nawet z gniewem powiedziane: "Precz"! Ten jeden jedyny raz Iwona się odsłania, potem już nigdy.

Wszyscy "vis a vis jej milczenia" zaczynają czuć się nieswojo. Najpierw próbują je" przełamać, oswoić ją, uczynić podobną do siebie (scena karmienia Iwony przez królową), potem popadają w irytację. A ona milczy w dalszym ciągu. W tym milczeniu jest jakaś siła. Czuje się to wyraźnie w scenie, w której książę na złość Iwonie uwodzi damę dworu Izę (Dorota Wójcik). Iwona, której książę każe część tych zalotów obserwować, milczy w taki sposób, że jednak zwycięża, a Iza odchodzi jak niepyszna. Przyjaciel księcia Cyryl (Witold Kopeć) potrafi to zresztą przewidzieć stwierdzeniem: "Ona swoje wystoi". Po tej scenie książę uświadamia sobie, że "ona nas ma w sobie" i tu zostaje jakby odsłonięty rąbek gombrowiczowskiej filozofii. Do tej pory przedstawienie nas pociąga, więcej: interesuje. Ale druga jego część wyraźnie zawodzi. A jest to część najważniejsza, która ma wykazać, jak pod wpływem "Iwony" następuje konfrontacja innych z samym sobą, jak inność tej dziewczyny wywołuje gesty samoobrony, a nawet agresji, stając się czynnikiem rozkładowym dworu.

Ta część jest przede wszystkim mocno przydługa, a w dodatku zadania aktorskie zostały tu rozłożone tak, że owa konfrontacja nit wiedzie do żadnego dramatu, lecz do komedii, a nawet farsy. Jesteśmy świadkami najpierw zabawnych, a potem już trochę nudnych planów i przygotowań do zamordowania Iwony, czynionych odzielnie przez króla z szambelanem (Hieronim Konieczka), królową i księcia. Zwłaszcza tarapaty tego ostatniego, ciągnącego już za sobą skrzynię dla ukrycia zwłok są stanowczo przeciągnięte i mało zabawne. Z kolei królowa w scenie obnażania swego najgłębszego "ja" z "komiczną" przesadą czyta swoje ściśle skrywane dotąd wiersze. Widać, że bardziej chodzi tu o efekt zabawowy niż o dotarcie do tego, co w człowieku najbardziej ukryte. Zresztą żadna z postaci nie wydobywa z siebie tego i na scenę powoli wkracza nuda. Sytuacje się powtarzają i już wiemy, że to do niczego nie prowadzi. Dlatego całej tej "hecy" nie towarzyszy żadne napięcie, bo oto nagle znaleźliśmy się w środku farsy.

W tej sytuacji końcowa scena śmierci zadanej Iwonie "z wysoka" podczas uroczystego celebrowania dworskiej uczty - mija bez echa, jakby nic z niej nie wynikało. Wydaje się, że rację ma jednak Konstanty Puzyna, gdy stwierdza, że jeśli chodzi o "Iwonę": "z całą powagę trzeba by grać dramat psychologiczny właśnie". Wtedy najpełniej odsłoniłby się istotny sens tego utworu że jesteśmy jakby wplątani w ludzi, przez nich urabiani bezustannie, że człowiek wedle wyrażenia Gombrowicza - rozpięty jest na prokrusowym łożu Formy, że jego głód formy jest równie silny jak niechęć do niej, i że "forma powstaje między nami (...) ona nas stwarza".

Dziś, z perspektywy lat, widzimy wyraźnie, że Gombrowicz w sposób niemal genialny "wydobył tę sferę międzyludzkiego, która jest dla ludzi decydująca...,, W ten sposób - jak sam mówi - "zbliżył się w sztuce może bardziej od innych autorów do pewnego widzenia człowieka - człowieka, którego właściwym żywiołem nie jest natura, lecz ludzie, człowieka nie tylko umieszczonego w ludziach, lecz nimi naładowanego, natchnionego". Cała jego twórczość zmierzała do tego, że ostateczną instancją dla człowieka jest człowiek. Ale o tym spektakl bydgoski ma niewiele do powiedzenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji