Artykuły

Nagość

Sezon ma się ku końcowi. Niestety, nadzieje na teatralne wydarzenia są coraz słabsze, pozostaje więc kontentować się przedstawieniami tzw. przyzwoitymi. Ale w sztuce przeciętność - to naprawdę bardzo mało...

Nie spełniły oczekiwań w tym sezonie renomowane sceny: Współczesny, Narodowy, Dramatyczny, choć tu i ówdzie znalazły ciekawe role aktorskie. Im to w pierwszym rzędzie zawdzięczamy, że kilka ostatnich premier utrwaliło się w naszej pamięci.

Nazwisko Maxa Frischa nie jest obce polskiej publiczności, szczególnie zaś sympatycy Teatru Współczesnego pamiętają ciekawy spektakl "Biedermanna i podpalaczy" (1959), a w nim trzy główne role: Stanisława Paczyńskiego, Andrzeja Łapickiego i Mieczysława Czechowicza. Warszawiacy widzieli również "Andorrę", "Biografię" i "Don Juana czyli Miłość do geometrii" - sztuki jak w przypadku "Andorry" czy "Biedermanna", o ostrej wymowie ideowo-politycznej.

Inaczej rzecz się ma z "Tryptykiem". Tu autor wdał się w rozważania o życiu i śmierci starając się zgłębić sprawę koegzystencji żywych i umarłych dotykając jakby mimochodem aktualnych problemów naszej współczesności. Ale wszystko to, niestety, nie jest ani nowe, ani specjalnie ciekawe. I tylko kilku rolom aktorskim zawdzięczać należy, że ogląda się przedstawienie "Tryptyku" (precyzyjnie wyreżyserowane przez Erwina Axera), bez zniechęcenia. Szczególnie dotyczy to duetu Jana Englerta i Maji Komorowskiej.

Również aktorzy ratują przedsięwzięcia w Teatrze Małym. Aktorzy - w pierwszym rzędzie Andrzej Łapicki, grający w spektaklu pt. "Benefis", na który składają się trzy jednoaktówki Antoniego Czechowa: "Wesele", "Przy trakcie" i "Łabędzi śpiew".

Przedstawienie reżyserował Ryszard Peryt, człowiek młody, który ma na swym koncie i ciekawe osiągnięcia (operę "Joanna d'Arc na stosie" Honeggera w Poznaniu), przykrą porażkę ("Opera za trzy grosze" Brechta w warszawskim Ateneum). Tym razem również dzieła Peryta nie można uznać za udane. Zbyt małe ma on jeszcze doświadczenie, by uporać się z miniaturami Czechowa, pozornie tylko prostymi w realizacji z "Weselem" dla przykładu, w którym trudność polega na tym, że trzeba umieć modelować spektakl stopniowo przechodząc od komedii do dramatu. Te właśnie niuanse i cienkości inscenizacyjne nie istnieją w przedstawieniu Teatru Małego.

Natomiast prawdziwy benefis ma tam Andrzej Łapicki. Występując we wszystkich trzech jednoaktówkach pokazuje całą gamę swoich możliwości aktorskich, od ostrej charakterystyczności w "Weselu", poprzez studium ludzkiej degenerady w "Przy trakcie" do przepysznego portretu aktora kabotyna w "Łabędzim śpiewie".

Jest w tym przedstawieniu kilka innych ciekawych ról, żeby wymienić tylko Bohdanę Majdę czy Jerzego Przybylskiego. Ale sukces Andrzeja Łapickiego raz jeszcze potwierdza zasadę, że można i trzeba częściej i śmielej dobierać repertuar "pod aktora".

Na jednej, głównej roli aktorskiej stoi także sztuka Hanny Krall "Zdążyć przed Panem Bogiem". Autorska adaptacja sceniczna słynnego reportażu przedstawia Marka Edelmana równolegle w dwóch płaszczyznach: historycznej (jako bojowca w getcie warszawskim) i współczesnej (jako lekarza dziś).

Niezmiernie rzadki to przypadek, by konkretny człowiek stał się za życia bohaterem sztuki teatralnej. W Teatrze Popularnym na szczęście nie odnosi się wrażenia ani sztuczności, ani tym bardziej patosu: autorka, bowiem, wystrzega się monumentalizacji swojego bohatera, widzi go jako zwykłego człowieka pełnego wątpliwości i niepokojów.

Hanna Krall w osobowości Edelmana akcentuje przede wszystkim jego dążenia do ratowania życia człowieka za wszelką cenę i ten rys staje się niejako leitmotywem w przeszłości i obecnie. Dlatego jej sztuka jest nie tyle hołdem złoconym bohaterskim obrońcom warszawskiego getta, ile hołdem dla nieugiętości ludzkiej, która jest w stanie pokonać nawet śmierć.

Ciekawie zarysował postać Edelmana - Krzysztof Kumor. Gra on współczesne wcielenie lekarza, któremu wspomnienia z przeszłości nakładają się na teraźniejszość, i który obcuje na równi z żywymi i umarłymi. Kumor jest skupiony, powściągliwy w geście i słowie, i jakby równocześnie trochę nieobecny. Dominuje on swoją osobowością nad pozostałymi wykonawcami, tworząc szczególnie w jednej scenie wyrazisty duet ze świetnym Zbigniewem Sawanem. Słabiej wypadli młodzi aktorzy, wśród nich zaś Janusz Leśniewski, który nie udźwignął, niestety, roli młodego Marka Edelmana, przez co obniżył znacznie poziom przedstawienia.

W sumie jednak ten trudny tekst został na praskiej scenie celnie wyreżyserowany przez Kazimierza Dejmka.

Nazwisko Dejmka, wybitnego reżysera, złączyło się nierozdzielnie z polską prapremierą "Operetki" Witolda Gombrowicza. Kolejną próbę inscenizacji tego trudnego i wieloznacznego utworu podjął Maciej Prus w Teatrze Dramatycznym. To już drugie "podejście" Prusa do tej sztuki, po ciekawym przedstawieniu w Słupsku przed blisko trzema laty.

Maciej Prus znany jest dobrze: to on wyreżyserował świetnie na tej samej stołecznej scenie "Noc listopadową" Wyspiańskiego, on również przygotował "Dziady" Mickiewicza w Teatrze Wybrzeża, które w czasie ubiegłorocznych Warszawskich Spotkań Teatralnych wzbudziły tak gorące dyskusje wśród widzów i krytyków. To w sumie jedna z ciekawszych osobowości reżyserskich średniego pokolenia.

Jaka jest ta najnowsza "Operetka"? Przede wszystkim znamienna dla stylu inscenizacyjnego Prusa: zrobiona bardzo precyzyjnie, przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, ogromnie sprawna w dynamice scenicznej.

Prus zdaje się widzieć tę sztukę Gombrowicza w wielkim ciągu romantycznym i neoromantycznym, dlatego w stylu i nastroju jakby nawiązywał do swojej "Nocy listopadowej" i "Dziadów". Akcentuje więc silnie warstwę historiozoficzną i od pierwszych scen wprowadza tonację bardzo serio.

I tu należy szukać przyczyn słabości przedstawienia. Gombrowicz chce wyraźnie (mówi zresztą o tym expressis verbis), by jego sztuka zaczynała się w rozbuchanym stylu klasycznej wiedeńskiej operetki z całym jej blichtrem i idiotyzmem i by stopniowo, niemal niezauważalnie reżyser wprowadzał tony serio, przygotowując grunt pod końcową partię, w której "Operetka" dostaje się w wir Historii i wzbiera szaleństwem.

Tymczasem u Prusa część pierwsza jest uspokojona, stonowana, grana niemal serio z wyraźnymi akcentami dramatycznymi. Tę tonację wprowadza i Hrabia Szarm (Piotr Fronczewski) i Mistrz Fior (Gustaw Holoubek) i oboje Księstwo Himalaj (Zbigniew Zapasiewicz i Halina Dobrowolska). Stąd nie ma kontrastu z częścią drugą, która nie brzmi dostatecznie groźnie nastąpiła polaryzacja obu części i spowodowała spadek temperatury całego przedstawienia.

Nie pomogła spektaklowi również scenografia Sławomira Dębosza, niezmiennie i sterylnie czysta, pozbawiona w pierwszej części owego operetkowego blichtru. Jest ona oczywiście zgodna z zamierzeniem reżysera-cóż, kiedy zamierzenie to nie sprawdza się w pełni na scenie.

Ale przedstawienia w Teatrze Dramatycznym nie można uznać za niepowodzenie: spektakl jest ciekawy, grany przez wybitnych aktorów, przesłanie Gombrowicza w sumie dociera do widowni, nie mówiąc już o Albertynce, która zgodnie z wolą autora prezentuje widowni wyśnioną przez siebie nagość. A że jest to nagość estetyczna i bez osłonek, zadowolona publiczność nagradza "Operetkę" rzęsistymi brawami.

Jeżeli więc żadne z omówionych tu przedstawień nie jest tzw. niewypałem, to może niesłuszne są narzekania na szarość dobiegającego końca sezonu? Nie chcę być złośliwy, lecz ten sezon przypomina mi nieco właśnie Gombrowiczowską Albertynkę: jest jak ona senny i jak ona goły. Tylko, że ta nagość nikogo nie cieszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji