Artykuły

Wesele bez panny młodej

Warszawska premiera Ślubu Gombrowicza w roku 1974 wywołała zamieszanie. Spierano się o inscenizację Jarockiego, spierano się o samą sztukę. Piszącemu tę recenzję zdarzyło się nawet, że za swój felieton o tym przedstawieniu został w jednym piśmie skarcony jako bezkrytyczny chwalca Gombrowicza, a w innym, równie ostro, zganiony jako jego wróg.

Minęły dwa lata, i sądząc po recenzjach w prasie krakowskiej, tamtejsza premiera Ślubu w Teatrze im. Słowackiego, nie wzbudziła chyba już takich namiętności. Dzisiaj pasjonują się wszyscy Operetką, szukają podniety w Białym małżeństwie i jak co roku, wzdychają do polskiej dramaturgii współczesnej. A właśnie, również w w Teatrze im. Słowackiego odbyła się, przed Ślubem, prapremiera nowej sztuki Jarosława Marka Rymkiewicza Ułani. Niestety na jej przedstawienie nie zdążyłem dojechać, bo w Krakowie popsuło się lotnisko, a popołudniowym pociągiem z Warszawy można zdążyć na dansing, ale nie do teatru. Potwierdza to tezę, że z polską dramaturgią współczesną zawsze są kłopoty. Póki co piszę więc o klasyce, czyli o napisanym trzydzieści lat temu Ślubie.

Czas płynie, polska prapremiera się odbyła, opadły namiętności, została sztuka, którą inscenizują reżyserzy (obok Skuszanki zrobił w tym sezonie Ślub Grzegorzewski we Wrocławiu, o czym też warto będzie napisać), tylko patrzeć jak Gombrowiczowi wyrośnie na portretach broda, a studenci zamęczą Sandauera rozprawami o elementach w Ślubie i mitach w Transatlantyku.

Przyznam się od razu, że we mnie krakowskie przedstawienie Ślubu nie wzbudziło wyższych uczuć. Cała złożona, celowo pozlepiana przez autora, jak sękacz - z kolejno dolewanych, nakładających się na siebie warstw słów, znaczeń, działań, wzajemnych uwarunkowań i powiązań międzyludzkich - kompozycja Ślubu, okręcona w kółko poetyką snu; tutaj wydała mi się jakby jeszcze dodatkowo zamglona, wygasła, nieuwidoczniona w tym, co się mówi i robi na scenie.

A przecież przedstawienie Skuszanki było pomyślane zupełnie odwrotnie. W przeciwieństwie do warszawskiej premiery Jarockiego, pozbawione zostało wszelkich rozbudowanvch działań scenicznych, jakichkolwiek dużych kompozycji ruchowych, zmian scenerii, tempa, nastroju, światła. Nawet ilustracja muzyczna Adama Walacińskiego jest tu dyskretna i oparta na prostych w kojarzeniu motywach melodycznych. Dekoracja Wojciecha Krakowskiego jest również maksymalnie uproszczona i zbudowana ze skrzynek po piwie. Także kostiumy wyraźnie różnicują ubranych w polsko-francuskie mundury z 1940 roku Henryka i Władzia z postaciami "snu" ucharakteryzowanymi na orszak pogrzebowy obsypany popiołem. Jedynie Pijak, w czepku kąpielowym i czarnych okularach ślepca, ze słynnym Palicem obwiązanym w bandaż, od stóp do głowy pomalowany szarą farbą, wygląda jak przedstawiciel warszawskiego Teatru Studio. Ale jest to jedyny chyba wyłom w kompozycji scenicznej, jedyny kostium, nie pasujący przez swoją trupio kaleką symbolikę do całości przedstawienia, które Skuszanka rozgrywa niemal kameralnie, kładąc nacisk na tekst, a nie na inscenizację.

Jednocześnie jednak jest to przedstawienie w jakiś sposób manieryczne. Już samą scenerią przypomina spektakle brechtowskie z lat pięćdziesiątych (znana inscenizacja Pana Puntili), a w ruchu aktorów, w geście, w układach poszczególnych scen, przerywanych tanecznymi korowodami, prowadzi całość w kierunku zamierzonej nienaturalności, która była awangardą, ale już nią nie jest. Wiąże się to jednak na pewno z podejmowanymi przez Skuszankę jeszcze w Nowej Hucie, a potem we Wrocławiu próbami "uteatralnienia" aktorów, skłonienia ich do gry zespołowej, wydobycia z nich wyrazistości w ruchu i geście, pasji i siły w podawaniu tekstu. W tym też chyba doszukać się można zasadniczej kontrowersji jej przedstawienia wymagającego indywidualnej aktorskiej interpretacji tekstu. To Wesele z lat czterdziestych, przypomina ceremonię małżeńską per procura: jest ksiądz, jest rytuał, są drużbowie, ale pannę młodą ktoś zastępuje. Wydaje mi się, że w tej chwili zespól Teatru im. Słowackiego składa się z takich aktorów, którzy, albo niczego się już nie nauczą, albo jeszcze się nie nauczyli. Grający trudną rolę Henryka Krzysztof Jędrysek jest na pewno utalentowany, ale z tak złożoną kreacją sceniczną nie może dać sobie rady. Innych ról właściwie nie ma. Aktorzy wykonują jedynie fizyczną część zadań postawionych przez reżysera, na interpretację ról nie starcza im siły. Stąd też gubi się podstawowy dla dramaturgii Gombrowicza intersubiektywny układ powiązań Ślubu -owo wzajemne stwarzanie i unicestwianie się bohaterów, pełzających jak muchy po pajęczynie Formy, o której Henryk myśli, że ją tworzy, a która tka mu się sama i dławi, aż po śmierć - przebudzenie z sennego koszmaru.

Jest to przedstawienie jeszcze jednym dowodem, że w większości polskich teatrów pogłębia się pęknięcie pomiędzy ambicjami i intencjami reżyserów, a warsztatowymi i intelektualnymi możliwościami aktorów. Coraz wyraźniej odnosi się wrażenie, że dyrektorzy anno 1976, będą mogli tworzyć dobre teatry, jeżeli wychowają w nich aktorów. W przeciwnym razie rozdźwięk pomiędzy zamiarami i siłami będzie coraz większy. To problem nie tylko artystyczny, ale i społeczny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji