Artykuły

Noc ślubów

To były dwa śluby, ale takie śluby, co do których słusznie można mieć wątpliwości, czy naprawdę były, albo raczej - co do jednego wątpliwości nie ma, gdyż w rzeczywistości go nie było, tylko pozostał na pamiątkę jego usiłowań tytuł sztuki, zaś do drugiego - czy kto kiedy wierzył brodatemu Piotrowi Skrzyneckiemu? - jeżeli nie, to drugiego też nie było, a szampana piliśmy, bo taka "rybka" posłużyła krakowskim piwniczanom jako pretekst ostatniego programu Kabaretu pod Baranami. Aczkolwiek więc każdy ze ślubów przedstawia się jako realium pod znakiem zapytania - to jednak dalej o każdym śmiem mówić tytułem pysznej piosenki "Ach, co to był za ślub". Niekonsekwencja? Nie - raczej podziw. Podziw dla Skuszanki za "Ślub" Gombrowicza i podziw dla Skrzyneckiego, iż nawet ze ślubu, a może quasi-ślubu Małgosi- Ryplewskiej potrafi dla swoich wyciągnąć korzyści.

Kto to jest Małgosia Ryplewska i jej mąż Zbyszek Gawor, doprawdy nie wiem i prawdę mówiąc, trochę się wstydzę, że nie wiem, skoro szampan piłam, na weselu byłam, na twardej ławie pod łukowatym sklepieniem piwnicy siedziałam, "gorzko" z ludźmi krzyczałam i pannę młodą na własne oczy ujrzałam. Było to co prawda koło północy, w mroku starych sklepień i z lękiem w sercu, że za chwilę będzie pożar, albo że te dwie setki młodych ludzi ponad piwniczną normę upchanych, wyjeżdżą cały tlen do oddychania. Nic jednak z kataklizmów się nie wydarzyło, chyba że liczyć ów zeskok pewnego starego krytyka teatralnego, co omsknął się z ławy niezbyt zgrabnie i zwichnął nogę; reszta wytrzymała do trzeciej rano we wściekłym zaduchu, w niebieskiej poświacie nikotyny i przy, excusez le mot, odgrzewanych pomysłach piwniczan. Bo dalej czytają sobie Kroniki Długosza, nie Leszka, ale tego wielkiego Długosza, dalej śpiewa Długosz, nie ten wielki, ale Leszek i dalej chodzi w cylindrze Piotr Skrzynecki i dalej ma brodę, ale nie tamtą sprzed dwudziestu lat, lecz nową jakby, świętomikołajową, posiwiałą.

I pewnie ta broda srebrnym cieniem kładzie się na autentycznej świeżości kabaretu piwniczan i ta broda nasuwa skojarzenia par excellence dosłownie z jej własnym wyglądem.

To już nie to - proszę pań i panów - jak mówi niezmordowany causeur Piotr Skrzynecki! To jeszcze co prawda od czasu do czasu raca dowcipu, to jeszcze od czasu do czasu pyszny tekst literacki, to jeszcze od czasu do czasu znakomita piosenka i jeszcze ciągle piękna muzyka Koniecznego - ale to już nie porywa, to już nuży, to już tylko powtórki ze świetnej historii Kabaretu pod Baranami. A Małgosia Ryplewska i jej mąż Gawor, dla których całą ostatnią premierę zadedykowano - to pretekst arcyprościutki, żeby zmieścić tu wszystko, żeby zaproponować składankę. I choć dowiedziałam się o arcy komicznym wjeździe do Krakowa księcia Józefa Poniatowskiego, choć wyśpiewano mi wygląd i romanse króla Kazimierza Wielkiego, a także podano menu śniadaniowe generała Chłopickiego - tom z sentymentem jedynie została dla Skrzyneckiego za tę witalną radość oraz błyskotliwą inteligencję - jedyne dwie wartości tego niespokojnego ducha, które nie chcą się zestarzeć. Więc daj mu Boże sto lat jeszcze życia i jeden dobry pomysł na zmianę formuły kabaretu, bo jak rzekła jedna elegantka, piwnice już niemodne...

Modny natomiast Gombrowicz, i trzeba przyznać, ma szczęście do inscenizatorów. Niedawno "Operetka" Dejmka uchodzić zaczęła za wydarzenie - obecnie za takież uznano "Ślub" Skuszanki. Bo co to też był za ślub! W scenerii pustych skrzynek na wódę, które konsekwentną klamrą spinają wielką niemożność Henryka w poślubieniu Mani - nie-dziewicy, waląc się z hukiem na początku i na końcu spektaklu w bezkształtne rumowisko, toczy się absurd Gombrowiczowski ponuro i śmiesznie, nonsensowo i groźnie. Pijak "dutknął palicem" uczciwego człowieka i zabrudził mu wyobraźnię; nie ma nic świętego, nie ma Boga, nie ma norm w tym okaleczałym faszyzmem świecie, nie ma światła nijakiego. W pomroce dziejów szamoce się tylko mały, skrzywdzony człowiek, niebezpiecznie marząc o wielkości, a wielkość tę chce sobie zapewnić pospołu władzą i uczuciem drugiego człowieka. Nawet plugawym trochę uczuciem, ale niech ono będzie, niech się zapali światło porozumienia, bo nie ma to być ślub boży, ale ślub człowieczy właśnie. Więc Henryk krzyczy nad Manią dziwką: "będziesz mi poślubiona", a Pijak chichocze i wyciąga brudny "palie", który jak deus ex machina plugawi myśli ludzkie.

Zapytano kiedyś Gombrowicza, jak widzi swoją twórczość na tle twórczości Becketta i Ionesco. Ja jej w ogóle nie widzę, krytycy ją tylko chcą widzieć w tym kontekście; nikt nie słyszał jeszcze o tych panach, kiedy pisał "Iwonę, księżniczkę Burgunda" i "Ślub". Bo "Iwonę" napisał w 1936 roku, a "Ślub" w 10 lat później, w dalekiej Argentynie, gdzie przełożony z trudem na hiszpański, nikogo wówczas nie olśnił. I dopiero w i6 lat później, kiedy wystawiono "Ślub" w Theatre Recamier w Paryżu, a wielki Sjoberg sięgnął poń dla Dramatycznego Teatru Królewskiego w Sztokholmie, zaczęła się jego kariera, trwająca nieprzerwanie do dziś.

W Polsce, o paradoksie! - poznano go właśnie po panach Ionesco i Becketcie, co wcale nie jest dobre dla dramatu, tak jak nie było dobre dla Witkacego, że Paryż zachwycił się nim też po tych dwóch panach. Dwaj twórcy piszący po polsku spóźnili się nieco w podboju teatrów świata, bo dwaj genialni panowie, pisząc po francusku, mieli do świata łatwiejszy dostęp. Ot, i cała tajemnica - trafić w porę, nie mieć spóźnienia. Ani... zbyt wielkiego wyprzedzenia.

Z Polaków udało się to jedynie Mrożkowi, że miewa prapremiery w Paryżu i polska inscenizacja "Emigrantów", którą dla Teatru Starego przygotowuje obecnie Wajda, będzie tylko premierą światową. Na razie jednak Teatr Stary gra "Garbusa" w reżyserii Jarockiego, a Garbusem jest nie kto inny, tylko znany nam z rzeszowskiego "Tanga" Artur - Józef Onyszkiewicz. Zrobił tę dziwną rolę precyzyjnie, nosi swój garb kocio i perfidnie, jest wielkim Nic w ciszy i zmilczeniach, a wokół niego kłębią się namiętności i szatańsko intryguje sam Bińczycki, dalej wyglądając dostojnie i po bogumiłowsku, to znaczy z brodą, i w fin de siecle'owym wdzianku, jak na filmie Antczaka. Mrożkowe cztery dni i jedna noc na willegiaturze u Garbusa, Jarocki przekształcił w Czechowską wizję próżniaczących się nierobów, rozegraną po mistrzowsku, z trójkątem, rodem z Zapolskiej. Pokazał innego Mrożka. Przy okazji, którego cały czas sobie myślałam, że Zachód z jego fetyszem cywilizacji jeszcze bardziej zesmutnił naszego dramaturga i ów krążyć zaczyna, zmęczony, wokół teatru psychologicznego, w którym absurd coraz widoczniej cofa się przed powszechną niemożnością.

A tak w ogóle, to ów "Garbus" dział się nazajutrz po dwóch ślubach, po jednej niedospanej nocy, w Krakowie zalanym deszczem, w Krakowie bez Konrada Swinarskiego którego pamięć, ciągle żywa, kładzie się cieniem bolesnym na życiu teatralnym i dokłada się do owej nieuchronnej ulotności każdego przedstawienia. Co i napisawszy, zniechęcona, odkładam pióro, bo wybitnych spektakli i tak nie da się opowiedzieć...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji