Artykuły

Pinter albo nie wszystko jest teatr

Pozwoliłem sobie, przy opisie Jałty Fretka i Krasowskiego w Teatrze Małym ("Stolica" nr 49-1984) na trawestację przekonania Stachury, że "wszystko jest poezja" na "wszystko jest teatr". Teatr Studio sięgnął po tekst napisany przez rasowego dramaturga dla teatru a teatr z tego nie wyszedł. Dziwne, ale prawdziwe. Obejrzałem ten spektakl z jedenastego rzędu, który był rzędem chyba szóstym, bo dyrektor Grzegorzewski pięć pierwszych kazał hojną ręką skasować, żeby mieć miejsce na szerokie proscenium, olbrzymie jak na sztukę dla osób. To pewno ma jakieś podstawowe znaczenie. Nie rezygnuje się przecież bez poważnych przyczyn z kilkudziesięciu krzeseł w dobie reformy gospodarczej, która... A może właśnie ta reforma skłania do takiej rozrzutności, bo słyszę, że teatr także mordują za pomocą młotka FAZ: im wyższe "wpływy", tym więcej trzeba "odprowadzać" (i potem wyciągać rękę do min. Zygulskiego po zapomogę).

Najpierw jednak refleksja osobista: szaleńcem jest pisarz uprawiający krytykę literatury, dramaturg pisujący recenzje teatralne i poeta oceniający jawnie innych poetów. To pewnik. Ale ponieważ wszyscy wszystkich oceniają prywatnie suchej nitki na sobie nie zostawiając - mogę się narażać dalej. Zwłaszcza, że mnie za to (marnie!) płacą. Czemu ja o tym? Ano temu, że pisząc krytycznie o Grzegorzewskim z pewnością narażę się "krytyce warszawskiej". Grzegorzewski zrobił znakomitą "Pułapkę" (nie widziałem, wierzę) a teraz "Dawne czasy", które znakomite nie są a powinny być, więc trzeba tego dowieść. Czytam więc w pierwszej recenzji, że pomysł najgorszy - owa olbrzymia pusta platforma, jest pomysłem doskonałym. Pinter kameralizuje swoją sztukę - Grzegorzewski otrzymuje pochwałę za... skameralizowanie widowni! Pinter aktorowi każe wiedzieć, kiedy ma głos podnieść a kiedy ściszyć, żeby to wyrażało jego wnętrze, u Grzegorzewskiego wrzaski aktora, podobnie jak nagłe ściszenia wybuchają bez żadnych przyczyn. Ponieważ jest to reżyser markowy, można odnieść wrażenie, że tak aktorów poprowadził, czyli dojść do wniosku, że zupełnie nie ma ucha na ten dialog, na sensy zawarte w słowach, że prowadzi głos aktora niezależnie od treści jego wypowiedzi. Spektakl jest podpisany jednym nazwiskiem przy dwu specjalnościach: reżyserii i scenografii. Recenzent warszawski, widząc zapewne te wypadki, powiada, że "ta przestrzeń i dyskretna nieobecność" reżysera ukrytego za robotą aktorską, to podstawowe walory przedstawienia.

Sama sztuka, jaka ona jest? Jest to historyjka dosyć banalnego trójkąta. Dwie panie Kate i Anna, kiedyś ze sobą mieszkały i pewno żyły, słuchały muzyki, bywały w kawiarniach artystycznych, czytywały sobie Yeatsa; Kate "poderwał" Deeley, Anna wyszła bogato za mąż i wyjechała; po dwudziestu latach przyjeżdża w odwiedziny do przyjaciółki, chce poznać jej męża. Kate obmawia Annę, zarzucając jej kradzieże swoich łaszków, Anna potem jej przypomina, że przecież nie kradła tylko pożyczała za jej zgodą i zachętą. Deeley przypomina sobie, że którąś podrywał w kawiarni, myśli, że to Anna, a to była Kate; pamięta tylko, że zaprowadził ją do łóżka po filmie "Niepotrzebni mogą odejść". Anna też plącze, chce pochwalić Kate, ale chwali jej zapiekankę (freudyzm!). Jest także twierdzenie, że jedyna dobra rzecz w mieście to jest deszcz, kiedy zamazuje wszystko oraz sprzeciw: dobre są też przytulne mieszkania. Kiedy Deeley komentuje fakt, że mąż Anny został w swojej willi i siedzi teraz sam na materacu przed kominkiem - wybucha histerycznie, jakby się dowiedział, że właśnie zbombardowano sąsiada. Kate idzie się kąpać, potem wraca i nie wiadomo czy jest sucha całkiem czy nie całkiem; Kate kładzie się na podłodze i pali papierosa, potem łazi sennie, znów się kładzie na podłodze, podchodzi do niej Anna i coś jej szypi i syczy ustami w usta, tekst jest w tym miejscu tak polski, że Anglik słysząc go postawiłby kołnierz albo rozpiął parasol, myśląc, że to deszcz. Tymczasem wystygła kawa. W pewnym momencie jedna z pań radzi Deeleyowi, żeby pojechał do Chin, a on na to wrzeszczy jak schizofrenik, że nie ma motorówki ani białego smokingu. Tu się jedna pani nawet zaśmiała. Potem Kate i Anna zastygają w fotelach a Deeley wybucha szlochem. Tak to się kończy.

B. Taborski, tłumacz sztuki, powiada, że to jest "play of menace", czyli komedia grozy. R. Bryden, że to jest "sztuka cudownie komiczna i pełna grozy". Nie zauważyłem ani cudowności, ani grozy. Komiczny był tylko Dębno-Krzyżanowski, który grał nie tyle Deeleya, co własne wyobrażenie o tym, jakby mógł go grać Marek Walczewski, obecny na sali i pewno przerażony, widząc swoją karykaturę. Krzyżanowski przyjął od Walczewskiego tylko jego "ekstremy" - owe słynne fortissima i pianissima wybuchające i zapadające nagle. Obie świetne aktorki -Teresa Budzisz-Krzyżanowska (Anna) i Ewa Żukowska (Kate) starały się nadać swoim postaciom jakieś życie, ale nie miały co grać, bo w "Dawnych czasach" nie ma co grać. Jest tylko co mówić. To Anna jest osobą rozerotyzowaną, kryjącą to rozerotyzowanie pod wielką ogładą, wynika z komentarza Brydena, który Deeleya charakteryzuje słowami "skrępowany i pogodny". Deeley Grzegorzewskiego jest połamany, płaczliwy i ponury.

To nie jest sztuka na scenę, zwłaszcza na olbrzymią scenę. Z tej przepastnej czeluści, zbudował scenograf, połowa tekstu na widownię nie dociera.

Gdyby tekst Pintera został zrobiony w radiu albo w telewizji, gdyby wszystkie słowa mogły do mnie dotrzeć, pewno bym się zgodził z Brydenem, że jest zręcznie napisany. Widziałem wiele "Pinterów" w TV angielskiej i wszystkie były zrobione wzorowo. Wszystkie dało się słuchać i oglądać, bo Pinter jest pisarz kameralny, on musi nam gadać do ucha, ruszać się trzy metry od oka. Grzegorzewski to właśnie zlekceważył przede wszystkim. "Dawne czasy" możliwe są tylko w teatrzyku en ronde, tak zrobione, żeby można było widzieć, czy Kate ma już suche plecy czy nie ma i słyszeć, co skrzypią usta Anny, kiedy ta się pochyla nad leżącą Kate i coś jej wypomina. Na wielkiej płaszczyźnie teatru Studio wszystko się dokładnie rozpłynęło i nie został nawet ślad po zniuansowanym psychologicznie Pinterze. Irwing Wardle powiada chyba słusznie, że w "Old Times", "doskonale oszczędny dialog poddaje szczegółowej analizie dawne i obecne znaczenie każdego strzępka wspomnień i dopiero potem odkrywa następne zdarzenia z przeszłości". Trzeba było więc przede wszystkim zadbać o to, żeby żaden ze strzępków tych wspomnień nie przepadł, jak nie w interpretacji to w fatalnej akustyce.

Ta banalna historyjka w połowie tylko doniesiona do widza wystarcza jednak moim kolegom recenzentom na chwile prawdziwego zachwytu. To cieszy. Nie zaskakuje więc całkowity zanik kryteriów artystycznych w ocenie roboty teatru i merytorycznych w ocenie granego dzieła. Ośmiela się o tym bąkać jeden taki, co raz nie-teatr uważał za teatr, a teraz, że teatr to nie teatr!

"Wiadomo! "Stolica"!"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji