Artykuły

Całkiem zwyczajna Butterfly

Jedna z rozlicznych osobliwości naszego życia kulturalnego jest fakt, iż na scenach operowych stosunkowo rzadko goszczą dzieła najpopularniejsze te, które gdzie indziej stanowią podstawą repertuaru większości teatrów. Jeżeli zaś któreś z nich ma wejść na scenę, to przeważnie realizatorzy dokładają starań, aby przedstawić je w sposób możliwie oryginalny i nowatorski, czyli - odległy od oczekiwań przeciętnego widza, a nierzadko także zgoła odmienny od pierwotnych zamierzeń kompozytora i librecisty (drastycznym tego przykładem była m.in. ostatnia inscenizacja Strasznego dworu w stołecznym Teatrze Wielkim, zdjęta zresztą już z repertuaru tej sceny).

W tej sytuacji z uwagą odnotować wypada niedawne wystawienie Madame Butterfly Pucciniego w łódzkim Teatrze Wielkim. Dlatego z uwagą, że jest to właśnie pozycja z najbardziej tradycyjnego, obiegowego repertuaru, a wystawiono ją w sposób na ogół zgodny z charakterem dzieła oraz z treścią libretta, czyli jak się to mówi, "po bożemu", co zapewne wielu widzom sprawiło szczerą satysfakcję. Po prawdzie można i tutaj dopatrzyć się pewnych "oryginalności", jak choćby ta, że w scenerii przedstawienia nic nie wskazuje na obecność morza, które przecież w treści tej opery odgrywa bardzo istotną rolę, natomiast w tle oprawy scenograficznej widoczna jest wyraziście góra Fudżi, raczej mało przydatna dla budowania właściwego nastroju tego właśnie dzieła, i która z portu Nagasaki, gdzie rozgrywa się akcja, jest akurat niewidoczna (chyba więc chodziło po prostu o znany symbol Japonii).

Poza tym jednak, jak się już rzekło, wszystko jest na ogół zgodne z oczekiwaniami widza, który wobec tego może skupić się w spokoju na sprawach muzyki i śpiewu. A jest na czym - i to kolejny powód do zwrócenia uwagi na to właśnie przedstawienie. Tytułową partię bowiem kreuje tu znakomicie młoda sopranistka Danuta Dudzińska-Wieczorek, która jest z pewnością cennym nabytkiem dla łódzkiego teatru: piękny i wyśmienicie prowadzony głos, duża siła ekspresji oraz niewątpliwy talent aktorski - czego więcej można pragnąć? Partnerowała jej godnie - choć w skromniejszym zakresie - obdarzona wartościowym mezzosopranowym głosem Małgorzata Borowik jako Suzuki; ich słynny duet z kwiatami w drugim akcie był jednym z piękniejszych momentów przedstawienia. Świetnym pod każdym względem konsulem Sharplessem był Andrzej Niemierowicz, zaś partię Pinkertona w oglądanym przeze mnie przedstawieniu śpiewał z powodzeniem Krzysztof Bednarek. Bardzo ładnie na ogół spisywali się także odtwórcy ról drugoplanowych: Borys Ławreniew(Goro), Tomasz Fitas (Bonzo) i Przemysław Rezner (książę Yamadori). Jacek Boniecki, po doświadczeniach z tą samą operą w "Romie", bardzo sprawnie i z żywym temperamentem prowadził całe dzieło przy dyrygenckim pulpicie. Pięknie też śpiewał chór przygotowany przez niezawodnego Marka Jaszczaka.

Nie wiadomo tylko - skoro już o chórze mowa - czemu rybacy w zakończeniu drugiego aktu przywodzą raczej na myśl... pielgrzymów z Tannhausera! Ale to już sprawa reżysera i autorki kostiumów. Poza tym zaś i poza paroma drobnymi potknięciami (jak na przykład to, że w pierwszej scenie opery Pinkerton i Sharpless intonują toast "za Amerykę", lecz służący z kieliszkami i butelką pojawia się dopiero później) reżyseria Jarosława Marszewskiego jest sensowna i logiczna (piękne zwłaszcza pierwsze sceny drugiego aktu), a dekoracje Radka Dębniaka, choć bez romantyczno-orientalnego uroku, odznaczają się funkcjonalnością. Gorzej z kostiumami, zwłaszcza z niby-policyjnym płaszczem Pinkertona (miast zgrabnego uniformu oficera marynarki), czyniącym jego sylwetkę niepotrzebnie ociężałą. Poza tym jednak - spektakl ten widzom i słuchaczom dostarcza prawdziwej przyjemności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji