Artykuły

...i Bellatrix

Trudno pisać o teatrze, o przedstawieniu, kiedy nas nie dotyka, nie śmieszy, nie złości, nie zmusza do zastanowienia, nie daje impulsu do skojarzeń. O teatrze, który nas nie obchodzi. Niczego nie odkrywa. Niczego, co wiemy, nie potwierdza ani nie podważa.

Przedstawieniem, które pozostawia po sobie obojętność, jest Maciej Korbowa i Bellatrix w reżyserii Anny Augustynowicz. Nie z winy reżyserki zresztą, która próbowała iść tropem interpretacyjnym Daniela Geroulda: "przekleństwem ludzkiego istnienia jest u Witkacego to, że żywi ludzie są martwi, a umarli muszą żyć". Do tego dochodzi klucz katastroficzny, nie od rzeczy w epoce kolejnego fin de siecle'u. Mamy prawo mówić przez sztukę o końcu epoki, bo ten koniec dokonuje się na naszych oczach. Niestety, można mówić i mówić. W Teatrze Współczesnym w Szczecinie zupełnie nie powiodła się próba nasycenia sztuki uczuciami i emocjami. Nie wierzymy ani przez chwilę, że poprawny zaledwie Korbowa (Jacek Polaczek), sztywno przesuwający się od kulisy do kulisy, krok w głąb, dwa ku proscenium, może budzić uniesienia, pożądanie i zazdrość hermafrodytycznej Bellatrix, która ciąży jednak bardziej ku swemu kobiecemu wcieleniu, czy rozerotyzowanej Cayambe (Irena Orłowska). Postaci tytułowej w tym przedstawieniu po prostu nie ma; została ledwo zamarkowana, a to nie wystarcza za uzasadnienie scenicznej realizacji. Zostaje Bellatrix, grana przez Annę Januszewską z wyczuciem stylu, elegancją ruchów, ciekawą interpretacją żyjących własnym, autonomicznym życiem wizyjnych wierszy (np. "Z głębiny nocy niepojętej sen modrooki na mnie kiwa..."). Jej szczupła, jak wycięta z kartonu postać, ma baletowy wdzięk ruchów, komponujący się dobrze z motywami muzycznymi Jacka Ostaszewskiego. Muzyka jest w ogóle najmocniejszą stroną tego spektaklu - buduje nastrój i gdyby tylko aktorzy potrafili dopełnić go treścią, byłoby świetnie. Niestety, taksie nie dzieje. Jazz, monotonne stukanie metronomu, egzotyczny tam-tam czy dziwne chlupoty nie zdołały samodzielnie zbudować dramaturgii całego przedstawienia.

Niektórzy są zdania, że postacie w sztukach Witkacego to marionetki, szopkowe kukiełki, które nie muszą nic grać; wystarczy, że wyklepią tekst przebrane w stosowny kostium. Nie podzielam tego sądu - traf chciał, że tego roku widziałam mnóstwo przedstawień Witkacego. I, doprawdy, broniły się tylko te, w których do "sztuczności" czy prób stylizacji aktorzy dodawali od siebie ludzką prawdę, w postać dramatyczną próbowali zmieścić siebie-człowieka.

Bura dekoracja Jana Banuchy, zamiast "muzeum" dająca wrażenie pakamery, nie ucieszyła moich oczu. Nie powiodła się także próba uczynienia przestrzeni bardziej niepokojącą czy ekspresyjną przez zmianę jej kształtu z czworokątu w trójkąt. Jedyna rzecz w miarę estetyczna to niektóre kostiumy: widma, bojara, podróżnika, kapłana, oficera, a także nagość Cayambe w niekompletnych jedwabnych desusach. A jedyna zabawna scena (autor by się ucieszył) to śmierć Satanescu, który spada z dachu. Wprawdzie za sceną, ale tym razem artyści szczecińscy zdobyli się na iluzję. Na koniec powróćmy na chwilę do uczuć - rzeczywistych i nierzeczywistych; to wszak jedno z głównych pól zainteresowania Witkacego. "Choć są one nierzeczywiste, nie są przecież kłamstwem" - napisał w Macieju Korbowie. Ta myśl powinna przyświecać reżyserom i aktorom biorącym się za taki repertuar. Bo jeśli są nierzeczywiste i są przy tym kłamstwem, to cały pogrzeb na nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji