"Wesele" noblisty
Znowu premiera ,,Wesela"? Tytuł odruchowo kojarzymy z Wyspiańskim. Lecz to nie to "Wesele". Wszystko tu inne autor, problem, spektakl.
Elias Canetti (1905-1994), jeden z największych pisarzy austriackich naszego wieku, urodzony w Bułgarii w rodzinie Żydów sefardyjskich, przemieszczający się po krajach i miastach (Anglia, Wiedeń, Frankfurt, Zurich, Berlin), zakotwiczony w języku niemieckim, intelektualista w każdym calu, erudyta, prozaik, eseista, dramaturg, laureat Nagrody Nobla (1931 r.) i kilku innych prestiżowych nagród literackich - napisał niewiele: powieść, trzytomową literacką autobiografię, studium socjologiczno-polityczne ("Masy i władza"), garść miniatur literacko-filozoficznych i kilka sztuk teatralnych, rzadko granych. Z wyjątkiem "Wesela" właśnie, częściej pojawiającego się w teatrach. Jest to wstrząsająca wizja rozpadu pewnego świata, mieszczańskiego świata sprzed drugiej wojny światowej. Wielki, uniwersalny problem. Fundamentalne pytania moralne. Niezwykle trudne zadanie dla teatru.
Oglądaniu przedstawienia towarzyszy pamięć o tym, że Canetti do końca swego długiego życia wiódł żarliwy, osobliwy spór z Bogiem. Wadził się z Nim o tajemnicę stworzenia, o śmierć, o wypędzenie z raju, o historię ludzką, upodobnioną do menażerii, do rzezi.
Patrzmy na scenę Teatru on. Słowackiego w Krakowie. Reżyseruje Bogdan Hussakowski. Bardzo pomysłowa, szeroko rozbudowana, panoramiczna, sugestywna scenografia Anny Sekuły. Ekspresy w na muzyka Krzysztofa Szwajgiera.
W głębi sceny widnieje masywny fronton mieszczańskiej kamienicy, jakby nieco pochylony w perspektywie upadku. Z tą monstrualną kamienicą w tle, na scenie, na proscenium, pośrodku, po bokach, szeroko rozgrywa się to przedziwne "Wesele", ułożone ze zmieniających się obrazów, przeważnie dwojga postaci na początku i potem jeszcze, zanim wreszcie pod koniec połączą się wszyscy w odrażającą masę, zstępującą do otchłani. Z tego stada niby-ludzi wyłania się postać idealisty Horcha (porte-parole autora) i ogłasza wyrok: "Stwierdzam z przyjemnością i wielką satysfakcją, że wszyscy zmierzacie ku zagładzie". Zapowiada: "Za czternaście minut nastąpi koniec świata". I oto zdruzgotane strachem ludzkie potworki zmieniają się nagle w znieruchomiałe manekiny. Ciemności rozdzierane grzmotami ogarniają ten zżerany duchową nędzą kikut świata.
Tak wygląda ten spektakl intencjonalnie, takie zamiary zdradza, taki momentami bywa i obiecuje wielkie przeżycia. Owszem, heroiczna decyzja wystawienia tego dramatu, ciężkiego, trudnego, bliska była pełnego urzeczywistnienia. Plastycznie, kompozycyjnie przedstawienie jest imponującym widowiskiem. Znać rękę wytrawnego reżysera, rzeźbiącego ciągi scenicznych sytuacji w przyciężkim materiale.
A jednak przedstawienie nie wstrząsa, nie przeraża. Raczej przygnębia i męczy, niekiedy nudzi. Nawet kontrast między groteskowo pląsającym kabaretem a finalną, apokalipsą nie robi spodziewanego wrażenia. Groza mizdrzy się w kabotyńskich czkawkach sama do siebie, rozcieńcza się i zamazuje, filuternieje w nadmiarze krzyku, gestu i bieganiny. I wytraca swój oścień w słabym aktorstwie, w zwiotczałej dykcji, w ciążącym nad całością znużeniu.