Artykuły

Klasyka na cenzurowanym

Na afiszach wielkie tytuły, ale na warszawskich scenach jakoś w tym sezonie - miejmy nadzieję, że na razie - wielkich spektakli brak. Są bardziej lub mniej udane, ale żadna z najnowszych inscenizacji nie wywołała jeszcze zachwytów publiczności przy pełnym uznaniu krytyki. Niektóre przykłady są tu szczególnie bolesne. Takim właśnie przedstawieniem pozostającym większość widzów w wyraźnym niedosycie jest - dla mnie przynajmniej - szekspirowski "Hamlet" w reżyserii Gustawa Holoubka na Scenie Teatru Dramatycznego. Zwłaszcza, że ten właśnie zespół operuje aktorami, których same nazwiska wywołują w nas uzasadnione nadzieje na przeżycia artystyczne najwyższej próby. I po tak wspaniałym wstępie jak informacje o udziale w spektaklu Holoubka, Zapasiewicza, Walczewskiego, Szczepkowskiego Fronczewskiego itp. - spotyka nas tym większy zawód.

Dlaczego? Skąd się to wzięło, że mimo udziału tylu aktorskich indywidualności spektakl w Teatrze Dramatycznym pozostawia nas obojętnymi? Otóż śledząc uważnie tę inscenizację, odnosi się wrażenie, jakby każda postać występująca w tym arcydramacie nie miała dostatecznie jasnych powiązań z postaciami pozostałymi. Aktorzy zwracają się raczej do nas, do widowni, niż do swoich partnerów, ich motywacje wydają się nam ponad miarę dowolne a wzajemne powiązania nie - precyzyjnie określone. Właściwie trudno byłoby odpowiedzieć na podstawowe pytania dotyczące choćby uczuć czy charakterów głównych bohaterów. W dodatku wrażenie wyniesione z jednej sceny kłóci się z wymową innych, po jakimś czasie i zdezorientowany widz zaczyna i być więc obojętnym wobec tego wszystkiego, co rozgrywa się przed jego oczami. Mimo zwracania się bezpośredniego do publiczności i przybliżania aktorów do niej.

"Hamlet" jest sztuką niesłychanie bogatą w problemy, reżyser musi się więc zdecydować na określony ich wybór, jeśli chce wciągnąć współczesnego widza w tragedią duńskiego księcia i wynikające stąd sprawy ogólnoludzkie. Ale i książę ten musi trafiać na takie a nie inne postawy swoich współpartnerów, które z kolei jego samego będą określać. Hamlet Fronczewskiego wydał mi się człowiekiem niesłychanie znerwicowanym, któremu bieg wypadków nie pozwala pozostać normalnym i wtrąca go w szaleństwo. Taka koncepcja mogłaby być bardzo interesująca, ale i ona nie została w przedstawieniu przeprowadzona konsekwentnie. Toteż trudno byłoby wymienić choć jedną postać, która byłaby w tym spektaklu w pełni przekonywająca, łatwo natomiast zestawić litanię pytań skierowanych do każdego niemal aktora w tym przedstawieniu, zaczynających się od "dlaczego".

Tekstu "Hamleta" słuchaliśmy w nowym przekładzie Macieja Słomczyńskiego. Ten pierwszy kontakt pozostawił wrażenie czegoś niesłychanie nierównego, przy bardzo dobrych partiach tym mocnej uderzały nadmierne uwspółcześnienia i niemal ludowe polonizmy (choćby Ofelia wzywająca Jezusika). Trzeba tu będzie jednak sięgać po tę lekturę, zwłaszcza, że jak wiemy Słomczyński podjął się niebywałego trudu przełożenia na nowo wszystkich dramatów szekspirowskich.

Z kolei w Narodowym - spotkanie z "Dostojewskim według "Braci Karamazow" w dramatyzacji, reżyserii i scenografii Adama Hanuszkiewicza, z muzyką Czesława Niemena. Hanuszkiewicz jak wiemy, lubi sięgać po utwory niesceniczne, by nadać im oryginalny kształt teatralny. Odosobniony już na tym polu niejedno zwycięstwo, nie jestem więc przeciwna tej zasadzie jako takiej (ostatnio dość ostro zaatakował Hanuszkiewicza w prasie i telewizji Krzysztof Teodor Toeplitz) Wydaje mi się jednak - i miałam już o tym okazję pisać po premierze "Trenów" Kochanowskiego - że Hanuszkiewicz - zgodnie z duchem teatru - mocniejszy jest w przedstawianiu fabuł niż w i ożywianiu filozoficznych dysertacji. A ostatnio, niestety, właśnie j filozofowanie wyraźnie wzięło u niego górę. Pełną zgodność tych dwóch nurtów udało się genialnie połączyć Dostojewskiemu właśnie w "Braciach Karmazow" - ową kryminalną fabułę z rozmyślaniami na temat różnych dróg wyboru ludzkiej egzystencji - nie wypadło to jednak dostatecznie przekonywająco w teatrze.

Uroda poszczgólnych scen nie zagrała więc w pełni z wagą poruszanego problemu i w sumie trudno ten spektakl - mimo niesłychanego wysiłku całego zespołu - uznać za sukces teatru. W dodatku wielkość nowo zaangażowanych aktorów (mimo ich udanego debiutu warszawskiego) aż niepokoi, czy rzeczywiście takie jednorazowe zasilenie już i tak mocnego zespołu nie wyjałowi scen terenowych z jednej strony i nie stworzy przestojów dla dotychczasowych warszawskich aktorów z drugiej. Ale to już zagadnienie zupełnie nowe, całkiem odrębne i choć na pewno ważne dla całości polityki teatralnej w naszym kraju, mniej istotne w ocenie pojedynczego spektaklu.

Kolejna premiera tegoż teatru "...i Dekameron" w układzie tekstów Adama Hanuszkiewicza i Andrzeja Hausbrandta wg Giovanniego Boccacia (scenariusz, inscenizacja i scenografia Adam Hanuszkiewicz) zaogniła jeszcze dyskusję zarówno wokół profilu naszej sceny narodowej jak i dowolności postępowania z tekstami klasyków; Niewątpliwie, i ten temat stanowi problem sam w sobie, nie mniej zbyt chyba dużo tych wątpliwości i w zbyt wielkiej skali pojawiło się ostatnio wokół tej sceny, o której co prawda zawsze było głośno, ale która dotąd obok skandalizowania i epatowania publiczności przynosiła zawsze przewyższającą wszystkie wątpliwości dawkę, artystycznych wzruszeń. Nie byłoby dobrze, gdyby te proporcje miały zostać zachwiane a ostatnia premiera może takie niepokoje sugerować.

W Teatrze Powszechnym zobaczyć można "Spiskowców" Josepha Conrada, czyli sceniczną adaptacja Zygmunta Huebnera i Michała Komara powieści "W oczach Zachodu" tegoż autora. Rzecz dzieje się w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, początkowo w kręgu młodych rosyjskich rewolucjonistów w Petersburgu, następnie w Genewie. Niestety jednak wersji teatralnej brak dramatyczności a w scenicznej opowieści o winie i karze studenta Razumowa (gra go Jerzy Zelnik, pozyskany przez dyrektora Huebnera do zespołu Teatru Powszechnego) więcej jest przedstawianego powieściowego opisu a mniej teatralnych racji, co nie wychodzi spektaklowi na dobre mano wagi poruszanych w nim problemów. To właśnie w "Spiskowcach" zagrał swą ostatnią teatralną rolę nieodżałowany, przedwcześnie zmarły Leszek Herdegen, którą po nim objął Edmund Fetting.

NATOMIAST miły relaksowy wieczór tym razem z rodzimego repertuaru przygotował swojej publiczności Teatr Polski przypominając sztukę ojca sceny narodowej Wojciecha Bogusławskiego "Henryk VI na łowach" w 150 rocznicę śmierci autora. Akcja przebiega tu w pięknej scenografii i w barwnych kostiumach Adama Kiliana, w głównych zaś rolach soczyste postacie zarysowali przede wszystkim Stanisław Mikulski jako tytułowy król Henryk VI i Ferdynand Koki, strażnik lasów królewskich pięknie grający i śpiewający Janusa Zakrzeński ( rolę tę Bogusławski pisał z myślą o sobie i występował W niej później z ogromnym powodzeniem). Spektakl reżyserował Jerzy Rakowiecki, który jut dawniejszymi laty zasłużył się wystawieniem "Henryka VI" na scenie Teatru Narodowego. Dobrze się stało, że znów ją stolicy przypomniano, i to w tak udanym kształcie.

W zapowiedziach najbliższych premier mamy już kolejne pozycje z kanonu dramaturgii światowej i polskiej, niedługo zatem będziemy mogli naszym

czytelnikom zdać na tym miejscu relację z następnych realizacji wielkiej klasyki. Głośne tytuły zawsze liczyć u nas mogą na żywe zainteresowanie szerokiej widowni, toteż chwaląc teatry za wybór repertuaru chcielibyśmy równocześnie móc głośno chwalić jego sceniczne' efekty. A zatem - do następnych premier.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji