Artykuły

Żołnierz Królowej Madagaskaru

Kiedyś Radom to była prowincja. Kiedyś mecenas Mazurkiewicz, ruszający koleją do Warszawy, to był niemal kaskader. Kiedyś teatrzyk rewiowy to było przedmieście Gomory. Kiedyś utrzymywać bardziej zażyłe znajomości z aktorkami to był grzech, ujawnienie tego - kompromitacją.

Dziś pojęcie prowincji jest przewartościowane tak gruntownie, że niektórzy za prowincję uważają, Boże daruj, Warszawę. Dziś szanujący się mecenas jeździ nie koleją, a fiatem. Dziś teatrzyków rewiowych w zasadzie nie ma. Dziś utrzymywanie kontaktów z aktorami jest powodem do chluby, nawet ślub wchodził w rachubę, bez obawy o utratę dobrej pozycji nie tylko towarzyskiej.

Już z tego pobieżnego porównania obyczajowości dwu epok wynika, że w dzisiejszych czasach stara farsa Stanisława Dobrzańskiego (przyprawiona przez Juliana Tuwima i Tadeusza Sygietyńskiego) "Żołnierz królowej Madagaskaru" nie może nijak być zrozumiała. Dzisiejszy Mazurkiewicz powinien znaleźć się nie w garderobie teatrzyku, lecz w "Kongresowej" na strip-tease, zasłać na parkiecie własną córkę w roli głównej, sprawdzić jakie pieniądze dorabia do pensji męża i w zależności od rezultatów dochodzenia: a) zrugać zięcia, b) pogratulować córce pełnej emancypacji i niezależności, c) dopytać się reżysera, czy nie zatrudnił by na fali retro męskiego tancerza z brzuszkiem i łysiną. Można wprowadzić mnóstwo zabawnych komplikacji, zaoszczędzić na strojach dla baletu i dać ludziom rozrywkę, że mucha nie siada.

Teatr Polski we Wrocławiu podszedł do rzeczy mniej ambitnie. Ufając modzie na to, co brało przed półwieczem, poprzestał na wersji Tuwima i Sygietyńskiego, ingerując tylko w muzykę rękami nowych aranżerów Zbigniewa Piotrowskiego i Jana Walczyńskiego. Ponieważ jednak trudno się było oprzeć obawom, iż łaskotliwość starych dowcipów może dziś być jednak ograniczona, zabawę przeniesiono na wyższe piętro, gdzie już miejsce na pastisze, niuansowi żarty, parodystyczne frywolności. W tej sferze z dużą swadą poczyna sobie, taki dotąd poważny, reżyser Jerzy Grzegorzewski, a kto wie, czy nie lepiej jego bliźniaczy brat - Jerzy Grzegorzewski - scenograf i cała plejada gwiazd Teatru Polskiego. Podziwiając wkład pracy wszystkich (z wyjątkiem baletu, który na premierze nie poradził sobie z parodiowaniem kankana), trochę prostacko, acz ze szczerą melancholią żałowałem, że tak wiele zainwestowano w "Żołnierza", a nie np. we Fredrę.

Jest więc na scenie z wielkim rozmachem zrealizowana farsa, która jako całość widza mego pokroju ani ziębi, ani grzeje, ale w poszczególnych składnikach bywa smakowita. Scenę zabudowano z fantazją, zużytkowując na to znaczną ilość starych foteli i innych rupieci, wskrzeszonych do życia w zupełnie nieoczekiwanym wcieleniu. Wydaje się, że pod tym względem pomysłowość Grzegorzewskiego jest niewyczerpana. Całe przedstawienie niesie serię aktorskich niespodzianek. Igor Przegrodzi w roli Mazurkiewicza przekonuje, że nie ma zadania aktorskiego, którego nie byłby w stanie wykonać. Zdaje się, że sam się w tej farsie

niezgorzej bawi. Rewiową królewną jest Krzesisława Dubielówna, kusząca do grzechu mową, śpiewem, ciałem. Obskakuje ją dwu panów Mąckich kreowanych przez Erwina Nowiaszaka (bomba!) i Stanisława Banasiuka. Trzem gracjom: Irenie Remiszewskiej, Mirosławie Lombardo i Ludmile Dąbrowskiej-Kuziemskiej zawdzięczamy przezabawne trio wokalne, zwłaszcza Bogdana Kocę do widocznych objawów obłąkania z zapatrzenia. Zadziwia Fornal jako... Raczkowska, prawdziwą przecież sensacją jest inspicjent Kazimierz Herba, który naczekał się na swój dzień wiele lat, ale jak wreszcie wszedł na scenę to od razu w kilka ról z rezultatem zdumiewającym.

Jest karnawał. W teatrze: wino, kobiety i śmiech. Nie marudź, bój się Boga!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji