Artykuły

Emigrant nie sypia, emigrant poluje na karaluchy

Nie sypia najdosłowniej; z karaluchami, zaludniającymi gorsze, emigranckie pomieszczenia Nowego Jorku, też zadaje się bez przenośni.

Chociaż, naturalnie, złoci sobie stresy ubieraniem w literackie paralele swoich bojów z robactwem. A to Kafka, a to Schulz...

Emigrant z nad Wisły. Inteligent solidarnościowy. Pisarz. Aktorka. Oboje byli tutaj, w Warszawie, kimś znaczącym. On miał liczne elitarne legitymacje (ZLP, Pen-Club), ona grywała role królowych w Szekspirach.

Wyjechali, bo władze, takich jak oni, w pewnym czasie namawiały, by sobie pojechali.

Ku pożytkowi własnych funkcjonariuszy (mieszkania do przejęcia).

Polowanie na karaluchy Janusza Głowackiego, sztuka napisana już w Stanach, dokąd najbardziej snobistyczny i dowartościowany autor lat siedemdziesiątych, wręcz enfant terrible tzw. środowisk i inteligenckich czytelników, wywędrował - jak jego bohaterowie - to rzecz napisana o ludziach, którzy mogą o sobie powiedzieć: czy Pan wie, kim ja byłem? Tak, jak wcześniejszy jego utwór, sfilmowany przez Wajdę, Polowanie na muchy, był historią o ludziach, którzy mówią: czy Pan wie, kim ja jestem?

Oba łączy poczucie zagubienia bohaterów, stan ich zawieszenia w pustce.

Jasne, w Nowym Jorku stan zagubienia potęguje i nabiera tragikomicznych, farsowych wręcz, po równi z tragicznymi, rysów dokumentu walki o honorowe albo

mniej honorowe - przetrwanie.

Ta sztuka zrobiła już światową karierę. Trafiła w swój czas, pokazała zapatrzonej w siebie, więc spragnionej od czasu do czasu małego wstrząsu i ekspiacji Ameryce - los emigrantów i obraz swego społeczeństwa widziany ich oczami.

W końcu, oczami, najczęściej, przyszłych obywateli, współobywateli.

A że wszystko to opowiedziano prościutko, dowcipnie, po ludzku, szanując prawo klienta do wrażeń prostych i najprostszych oraz do happy endu - jest sukces. Bo happy end będzie. Narrator go dopowie zza kadru niejako, po wszystkim.

Ta ironia ironisty z nad Wisły...

Ale przecież można ją przyjąć serio - jemu, autorowi, się udało.

Polską prapremierę Polowania na karaluchy, które triumfalnie przemierza sceny paru już kontynentów, powierzono Laco Adamikowi, reżyserowi znanemu najbardziej z widowisk telewizyjnych. W głównych rolach obsadził Marię Pakulnis i Piotra Machalicę. Zwidy wychodzące w ich bezsenną noc spod łóżka w piwnicy na Manhattanie - ludzie z Polski i USA - to epizodyczne postacie wielkiej wagi. Zagrali je w Ateneum doborowi aktorzy (Michałowski, Matyjaszkiewicz, Zborowski, Prochyra, Starostecka).

Po premierze aktorów wywoływano wielokrotnie, w trakcie spektaklu wciąż i wciąż się śmiano...

Spodoba się ta pozycja widzom, to raczej murowane.

Teatr, odnoszę wrażenie, dość łatwo odniesie sukces - Polowanie na karaluchy jest samograjem.

Ale chyba wolę je w czytaniu.

Chociaż Janek (On) z Ateneum na zawsze już skojarzy mi się z Piotrem Machalica, chyba najlepszym w całym przedstawieniu.

Głowa (dla najmłodszych: tak nazywało się w Polsce Głowackiego) kończy sztukę po swojemu: God bless you (widzu?), God bless America...

Cóż, God bless polski teatr. Polish theatre. A w nim, nadal twórczego, Janusza Głowackiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji