Artykuły

Wprost przeciwnie

Nie wiem, czy to prawda, lecz gdyby nawet nie, to i tak warto opowiedzieć, bo rzecz jest dobrze zmyślona. Otóż wśród wielu historii, jakich można się nasłuchać za kulisami teatrów operowych, słyszałem także i taką: przed dwudziestu paru laty opera w pewnym mieście wystawiła Halkę. Inscenizacja owa miała być w wysokim stopniu realistyczna. W ostatnim akcie tytułową bohaterkę, po jej pamiętnym skoku w wiadomym celu do wody - oblewano kubłem wody za kulisami. Trudno zresztą inaczej to sobie wyobrazić w przedstawieniu realistycznym: wszak w chwilę później wynosi się przecież na scenę ciało samobójczyni, które - co jest nawet dzieciom wiadome - nie może nie ociekać wodą. Lecz może było inaczej? Może to śpiewaczka, dziewczyna młoda, a już u wrót kariery, grała wówczas swoją rolę z tak szczerym przejęciem, iż reżyser oraz inspicjent, niepomni, że to tylko opera, ujęci zgrozą nagłego i desperackiego kroku, rzucili się ratować nieszczęsną obłąkaną, chwytając ją w ostatniej chwili w locie i aplikując w prostocie ducha jedyne znane sobie lekarstwo: kubeł zimnej wody?

Jak by nie było, biedna Halka za sceną wyrywała się im z rąk, jak mogła, wydając z siebie okrzyki przerażenia, które widzowie mogli wziąć - i słusznie za wołanie topielicy. A topielicą miała być według tej opowieści - Maria Fołtyn.

I oto teraz Maria Fołtyn reżyseruje Halkę na warszawskiej scenie operowej, pokazuje ją nam w swojej inscenizacji, inscenizacji świetnej, ciekawej, znakomitej.

Kiedy pojawia się ni widnokręgu nowy reżyser operowy, wzbudza zrozumiałe zainteresowanie. Chciałoby się wiedzieć: kim jest, z czym przychodzi, chciałoby się, żeby jak najszybciej odkrył nam swoją twarz. Maria Fołtyn reżyserowała już sporo: między innymi Medium Gian-Carlo Menottiego w Operze Śląskiej w Bytomiu, Legendę Bałtyku Nowowiejskiego: Operze Bałtyckiej, wystawiała Halkę na Kubie, w Meksyku i Bóg wie gdzie jeszcze... Niestety, do jej przemówień miałem wciąż pecha, tak, że warszawska Halka 26 października była dla mnie pierwszym. Czasem jednak wystarcza jedno przedstawienie, czasem nawet jedna tylko scena, by móc zacząć snuć różne domysły.

Rzecz charakterystyczna: wspomnianą już scenę wnoszenia ciała Halki w czwartym akcie - skreśliła Maria Fołtyn dokładnie. Czyżby w przytoczonej anegdocie tkwiło ziarno prawdy?

Odniosłem wrażenie, iż nasza słynna śpiewaczka, a obecnie reżyser, jest gdzieś w głębi swego ducha najgorętszą wyznawczynią teatru realistycznego w operze. Chciałaby, żeby wszystko było naprawdę, naprawdę się działo, naprawdę zostało zagrane i naprawdę zostało przeżyte. Jednocześnie zaś, świadoma niebezpieczeństw do jakich prosty realizm w operze prowadzi (może właśnie pamiętając o owym kuble wody sprzed lat?), stara się ustrzec przed scenami, w których owo naprawdę zabrzmiałoby zbyt rażąco; skreśla je więc, przerabia, sztukuje, byleby pozostać wierną swojemu założeniu. W podobnym duchu współpracuje z nią choreograf, Witold Gruca, nie robiąc z tańców osobnych "numerów", lecz wyprowadzając je wprost z ruchu, z tłumu. I oto okazuje się, iż owe cenzorsko-reżyserskie zabiegi (zresztą jest ich w Halce bardzo niewiele) wiodą nas znacznie dalej, aniżeli można by to przypuścić. W miejsce stereotypowego dramatu wyposażonego w mniejszą lub większą liczbę realiów uzyskujemy opowieść utrzymaną w nastroju ballady, która, zastygając niekiedy na scenie w żywym obrazie, jak w przyśpiewie, potem rusza, znów zwalnia, toczy się dalej, aż do kulminacji. Romantyczna ballada. To lubię.

To lubię - napisałem. Otóż właśnie, nagle odnalazłem się w samym sercu polskiego romantyzmu, ściślej, w mickiewiczowskim świecie Ballad i romansów, a może Dziadów w kaplicy. Postać Halki mogłaby się tam pojawić podczas guseł równie wyraziście, jak inne, za nią Jontek, Janusz... A rekwizyty takie, jak chustka, na której klęcząc, młodzi składają sobie przysięgę ("bo kto przysięgę naruszy..."), chustka, której motyw jest tak skrupulatnie przestrzegany przez całe przedstawienie?

Tropiąc w inscenizacji Marii Fołtyn każdy ślad (lub choćby ducha) drobiazgowego realizmu, znajdujemy się nagle jakby na przeciwnym jego krańcu. Halka, gdy się z niej zrzuci cały banał, którym obrosła, a co więcej, gdy się z niej zrzuci tę okropną tradycję "opery oficjalnej" - okazuje się po prostu bardzo piękną operą romantyczną.

Bo żeby być polską operą narodową, trzeba być przedtem operą. Żeby należeć do tradycji tzw. szkół narodowych, trzeba się wywodzić u nas z romantyzmu. "Wszak my wszyscy z niego". I to nam pokazali realizatorzy przedstawienia, nie ujmując nic z "polskości" tej opery. Wprost przeciwnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji