Artykuły

Mein Kampf

W 1990 roku MON wydał wspomnienia Nicolausa von Belowa, wieloletniego adiutanta Hitlera. Opisuje on tam swego szefa także w sytuacjach prywatnych. "Kolacja była wyznaczona na godzinę 20 (...) Rozmowy obracały się wieczorem raczej wokół spraw ogólnych niż wokół politycznych wydarzeń dnia. Historia, sztuka i nauka to były ulubione tematy Hitlera. Z reguły następował potem seans filmowy (...) Po filmie Hitler udawał się do palarni i siadał razem ze swoimi gośćmi przy kominku. " Był on zdaniem Belowa, "niesłychanie wrażliwy i miał wielki dar wyczuwania nastawienia, z jakim ludzie się do niego zbliżali (...) Robił wrażenia powściągliwego i nie zwracającego na siebie uwagi". Poza tym całował panie w rękę, dbał o służbę i współpracowników, sam wybierał dla nich noworoczne prezenty itd. Słowem do rany przyłóż. Inna sprawa, że nam jakoś ukształtował się zgoła odmienny obraz Adolfa Hitlera. Zapewne dlatego, że wnioski z obserwacji zależne są przede wszystkim od punktu w jakim znajduje się nie tyle obserwowany, co obserwator.

George Tabori, anglo- i niemieckojęzyczny pisarz pochodzący z Węgier, proponuje nam spojrzenie na Hitlera z punktu widzenia Żyda w wiedeńskim przytulisku dla bezdomnych za czasów Franciszka Józefa. Jego sztuka "Mein Kampf", jakkolwiek rozgrywa się w scenerii ponurej niczym "Na dnie" Gorkiego, jest (przynajmniej w połowie) bardzo zabawną komedią. Potem zaczynają dominować akcenty symbolistyczne, mieszając się z ostrym niemieckim ekspresjonizmem. Prowadzi to do pewnego rozłamania utworu. Na obronę Taboriego, można powiedzieć, że chociaż Hitler za młodu mógł istotnie wydawać się błaznem, to z czasem wszystkim było coraz mniej do śmiechu. Jestem zwolennikiem żegnania złej przeszłości i okrutnych tyranów drwiną, zwłaszcza gdy uprzednio wyczerpano zapas patosu historii. Dlatego nic mnie w początku sztuki nie razi. Mniej gustuję w tych modernistyczno-symbolistycznych nawrotach z różnymi paniami Tod i ekspresjonistyczno-naturalistycznym odgrywaniem wychodka z młodocianym Hitlerkiem i piękną Gretchen zwartymi w miłosnym splocie, czy karmieniu widzów opisami zarzynania i oprawiania drobiu.

Reżyseria p. Roberta Glińskiego i gra aktorów godne poziomu Teatru Ateneum. Wykorzystanie lirycznych scenek pantomimicznych dla osadzenia całej sztuki w kolorycie epoki, konsekwentne prowadzenie akcji, tempo, rytm, wypunktowane dowcip i groza - wszystko to sprawia, iż przedstawienie ogląda się nie tylko z satysfakcją, ale wciąga ono widza, angażuje i zmusza do refleksji także nad... własnym śmiechem w pierwszej części przedstawienia.

Na czoło obsady wysuwa się p. Jan Kociniak w roli Lobkowitza. Formuje ją niezwykle prostymi środkami, przydając jedynie odrobinę żydowskiego akcentu swojemu bohaterowi. Jego osobowość jest tak sugestywna, że bez trudu wierzymy, iż jego sąsiad z przytułku nazywał go 3 lata Bogiem. Lobkowitz, to uosobienie owej szczególnej umiejętności Żydów do łączenia teologii z filozoficznym żartem. Szlomo Herzla gra p. Jan Matyjaszkiewicz. To najlepsza z ról tego aktora, jaką widziałem na scenie. Bez przesadnej akcentacji, z opanowaną mimiką i gestem, spokojnie, ciepło i serdecznie rozgrywa swoistą "Hassliebe" między dwoma nędzarzami: najzwyklejszym Żydem i najokrutniejszym spośród antysemitów. Jego godnym partnerem jest p. Artur Barciś (Hitler), zagubiony w marzeniach o podboju świata obdartus, żałosny hipochondryk, odrzucony przez Akademię - pacykarz, staczający się na dno nieudacznik, w którym tli się nie tylko szaleństwo obłędu, ale rodzi obłęd historii. Jego gwałtowne przejście od depresji do euforii, od nadczynności do prostracji ukazane zostały w sposób tyle dojrzały, co celny. I myślę, że wielu widzów, gdyby nie znało dalszych losów tego człowieka z Braunau nad Innem, współczułoby mu i chciało okazać nieco serca. Tak jak czynił to Szlomo Herzl. Z temperamentem, najprzód lirycznie i ciepło, później z gniewnym cynizmem, wreszcie z lękiem i oburzeniem człowieka postawionego wobec wyrachowanego okrucieństwa, zagrała Gretchen p. Magdalena Wójcik, o której przyszłość artystyczną jestem spokojny. Pani Agnieszka Pilaszewska (Pani Tod), wraz ze śmiercią, jakiej jest uosobieniem, przywędrowała tu z ekspresjonistycznego teatru niemieckiego. Jest to zgodnie z intencjami autora, ja jednak wolałbym, gdyby przekazywała tej postaci odrobinę mniej egzaltacji.

W sumie mamy przedstawienie interesujące, ambitne, z aktualnym morałem o zbrodni rodzącej się z głupoty i dowcipnym komentarzem do historii najnowszej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji