Artykuły

Walka tak, ale czyja?

Zaiste, niecodzienna to była premiera. Tłumu tak znamienitych gości, dawno już w radomskim teatrze nie widziałem. Bo to i władze różnego kalibru (także wojewoda oraz poseł Łopuszański z małżonką), i radomski światek kultury a nawet przedstawiciele różnych znaczących ośrodków: i Warszawa ponoć była i Łódź. O prasie różnych opcji nie wspomnę. Sztuka stała się magnesem, czy też wewnętrzne niesnaski w teatrze, o czym mówi się i pisze ostatnio głośno? Pewnie jedno i drugie po trosze.

Warto przecież na własne oczy przekonać się, jaka naprawdę jest kondycja teatru. Raz mówi się, że mierna, co najwyżej na trójkę - w skali kategoryzacji polskich teatrów. Innym - że nie najgorsza, gdyby zespół znacznie przetrzebić. To znów, że ten dyrektor nie jest dobry, lepszy byłby taki, który radomską scenę zdecydowanie poprowadziłby ku żywotowi sceny impresaryjnej. Albo, że może powinien w Radomiu nastać dyrektorski tryumwirat, bo nie ma to, jak zbiorowa mądrość rządzących. Tyle podtekstów.

A przecież także tekst sztuki George'a Taboriego zasługuje na specjalną uwagę. Ów węgierski Żyd, który stracił w Oświęcimiu wielu bliskich, wciąż powraca w swej twórczości do gehenny własnego narodu. Tym razem usiłuje ujawnić demony zła, tkwiące przecież w każdym z nas. Powinniśmy jednak, na swój indywidualny sposób, próbować zmierzyć się z taką prawdą i przezwyciężyć samych siebie. To zaś, twierdzi Tabori, stanie się jedynie wtedy, "...kiedy jego rysy (Hitlera - przyp. aut.) rozpozna się w sobie". Gorzką prawdę przełyka się dużo łatwiej, kiedy podawana jest z przymrużeniem oka. Choćby w formie farsy, którą ma być ten tekst dramaturgiczny.

I rzeczywiście śmiech często rozlegał się na widowni. Bo Tabori mówi o holocauście inaczej. Po prostu wystawiając Hitlera na pośmiewisko, osądza go bezlitośnie. W klimacie talmudycznych i biblijnych prawd, podawanych dowcipnie, z ironią, często z wyraźną kpiną, snuje się ta opowieść o okrutnym faceciku. Rządzą nim, ukryte w najgłębszych tajnikach podświadomości: maniakalna ambicja, antysemityzm i żądza podboju całego świata. Jak się to ma do prawdziwego epizodu z życia Hitlera, jest już mniej ważne.

Trzeba obiektywnie przyznać, że Zygmunt Wojdan - reżyser spektaklu, potrafi wybrać z całego zespołu grupę osób, których zawodowe umiejętności - na ogół - gwarantują pokaz rzetelnego rzemiosła aktorskiego. Tak stało się i tym razem. Włodzimierz Mancewicz (Herzl) i Andrzej Iwiński (Lobkowitz), dobrotliwi i miłujący bliźniego aż do absurdu, potrafią umiejętnie wyciszoną grą drążyć i - niestety - wydobywać skrywane kompleksy i zahamowania ich współlokatora - późniejszego oprawcy.

Wartko prowadzona akcja nie pozwala widzowi nawet na moment znudzenia. Przynajmniej w pierwszym akcie. W drugim bywa gorzej, a tempo niektórych sekwencji wyraźnie siada. Nic mi do wizji artystycznej, ale metaforyczna scena piekielnej przyszłości nie przypadła mi do gustu. Może dlatego, że chwyt otwieranych i zamykanych drzwi w inscenizacjach tego reżysera jest eksploatowany nadmiernie?

Znakomicie radzi sobie Andrzej Bieniasz (Hitler), choć jego metamorfoza zdaje się być miejscami, mówiąc mało precyzyjnie, zbyt dynamiczna. Złego słowa nie można powiedzieć o Danucie Doleckiej (Pani Tod). Jest taka, że każdy zdrowo myślący człowiek powinien się z lekka opamiętać, wiedząc, że gdzieś u kresu żywota, spotka się oko w oko z tak niepokojąco spokojnie wystawianym przez Śmierć rachunkiem "za całokształt".

I na tyle byłoby laurki. Czas na krytykę, choć tym razem "w małych dawkach", jak mawiał jeden z bohaterów sztuki. Moje zastrzeżenia budzi rola Gretchen. Nie, nie sposób, w jaki prowadzi postać Katarzyna Słomska. Młoda ta osóbka zdołała nasycić sceniczną postać własnym, wrodzonym, wdziękiem oraz dużą dozą kobiecego ciepła, tkliwości nawet, ale... Czy naprawdę powinna tak do końca ulegać sugestiom reżysera (nakazom scenariusza także) i prezentować tak hojnie swe nagie ciało? Na dobrą sprawę ten "zabieg" wystarczyłby raz - na początku wizyty w obskurnym schronisku. Wprawdzie w tym przypadku dziewczyńskie wdzięki są warte grzechu (po raz pierwszy na radomskiej scenie!), ale to za małe usprawiedliwienie.

Zdecydowanie nie podobał mi się Igor Polak (Himmlischst). Po prostu raził nadmiarem krzyku w tak stonowanym spektaklu. Metaforyczna opowieść o zabijaniu ptaka zafascynowała widać młodego człowieka na tyle, że się "zagrał" a nadmiar emocji sprawił, że tekst uleciał mu z pamięci. Niestety, zdarzyło się to także innym, ale tylko w tym jednym wypadku interwencja suflera była słyszalna nawet w najodleglejszym kątku widowni. Fakt, niewielkiej...

Najnowszy spektakl uważam jednak za udany. Tym bardziej, że dodatkowych walorów przydały mu scenografia a także - może raczej głównie - piękna muzyka Ewy Korneckiej. Widownia nagrodziła wysiłek aktorów gorącymi brawami. Owację na stojąco uznaję za przesadną, choć jednocześnie sądzę, że jest to od dłuższego czasu najtrafniejsza inscenizacja. Zasługuje na uwagę, szczególnie jeśli właśnie w podtekście miała być walką o uznanie radomskiej sceny za scenę nie najgorszą.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji