Artykuły

Nie wszystko jest zabawą

Z tej najpiękniejszej chyba trałnej historii miłosnej na scenie Teatru Małego w Warszawie wieje nudą i bezsensem. Bezsensem realizacji, rzecz jasna, nie dramatu. Przykro wciąż pisać negatywnie g pracach Ryszarda Peryta, ale o ile jego poprzednie inscenizacje "Opery za trzy grosze" Brechta oraz Czechowa miały przynajmniej zamysł (choćby kontrowersyjny), to w "Romea i Julii" trudno się takowego dopatrzeć. Ponieważ zarzut jest poważny, nie wystarcza zwykłe stwierdzenie faktu, że widzowie chętnie uciekają z teatru po pierwszym akcie. Głównym zarzutem wobec inscenizacji Peryta może być czas jej trwania. Wiadomo, że Szekspir lubił pisać sztuki długie, jednakże czas trwania tego przedstawienia wynika głównie z celebrowania niektórych scen i póz aktorskich. Przykładem niech będzie bal. Owszem, piękne kostiumy, maseczki, w których twarze aktorów wyglądają jak paszcze egzotycznych zwierząt, nastrojowa muzyka, taniec - tworzą efektowną scenę. Ale poza żywym obrazem nic z niej nie wynika. Na jej tle ginie sprawa ważniejszą: pierwsze spotkanie Julii i Romea, zakochanego do tej pory w Rozalinie, kochance Eskalusa, księcia Werony. Scena balu rozciąga więc akcję, nie wypunktowując jej najważniejszego momentu. Następuje zachwianie proporcji, które można uznać za grzech numer dwa całego przedstawienia. Bo co wysuwa się na plan pierwszy? Czyżby historia miłości dwojga młodych kochanków z Werony, którym los okrutny odmówił szczęścia? Raczej gry i zabawy młodzieży. Należy przypuszczać, że reżyser miał ambicję stworzenia teatralnego odpowiednika "West side story" na kanwie "Romea i Julii". Stąd nadmierny ruch na scenie, stąd piosenki Tomasza Bajerskiego. Peryt starał się wydobyć całą "ludyczność" Szekspira: na scenie wypunktowane mamy bijatyki między młodzieżą związaną z Montekimi, a młodzieżą od Kapuletich, rozmowy i przechwałki między Romeem a jego przyjaciółmi Merkucjem i Benwoliem. Śmierć, pierwsze z nią zetknięcie spotyka się z niedowierzaniem. Wszystko jest jeszcze zabawą, przebieraniem w kostium dorosłych. Szekspirowskie rubaszne, wesołe wstawki zamieniły się u Peryta w główną myśl przedstawienia. Szczególnie, że dodano do niego wymienione piosenki. Niestety, w przeważającej mierze były one niemelodyjne i aktorom z trudem udawało się dopasować tekst do muzyki.

Należy przypuszczać, że reżyser chciał pokazać jak to w życiu śmiech miesza się ze łzami, tragedia z komedią, wulgarny żart z subtelną miłością. Jak świadomość tragiczności życia i śmierci narasta pośród beztroski wieku dojrzewania. Nie wyartykułował jednak tego w sposób jasny, konkretny. Całość przedstawienia sprawia wrażenie niezborności i chaosu. Ładu nie wprowadzili też aktorzy.

Szekspirowskie spolszczenia. Jerzego S. Sity, a na takim oparł swoją inscenizację Ryszard Peryt, mają to do siebie, że są o wiele trudniejsze dla aktorów niż dawne przekłady, na przykład Paszkowskiego. Oddając im zasługi (nowoczesność języka, nierzadko piękne metafory itp.) trzeba pamiętać, że aby bez dysonansu dotarły do widza, muszą być poparte rzetelnym warsztatem aktorskim. I tego także zabrakło w tym "Romeo i Julii".

Peryt, i słusznie, posłużył się aktorami młodymi. Pani Kapuleti na przykład, nie gra szacowna teatralna matrona, ale Anna Chodakowska, mniej więcej w tym samym wieku, co matka Julii w sztuce (jeżeli liczyć, że swą piętnastoletnią córkę urodziła w czternastym roku życia). Nie ratuje to spektaklu. Anna Chodakowska, której talentu nie można kwestionować, gra tutaj ostrą i niewyżytą seksualnie damę, która tyleż koresponduje z treścią i duchem dramatu Szekspira, co i inne postacie. Czyli pozostaje w dysonansie z dramatem Szekspira. Całą młodzież przedstawiają przeważnie młodzi i mało znani aktorzy. Niestety, to nie wystarcza.

Jacek Pożarowski w roli Romea młody jest wyłącznie z metryki. Nie wykazywał minimalnego entuzjazmu ani w scenach miłosnych ani w czasie rozmów i przekomarzarń z przyjaciółmi. Był to Romeo mdły i nijaki, w związku z czym zapały Julii przypominały bardziej uczucie Tyranii do osła ze "Snu nocy letniej" niż pierwszą namiętność młodej dziewczyny. Nie miał praktycznie jednej sceny, o której można byłoby powiedzieć dobrze. Aby nie być gołosłownym, można przykładowo powiedzieć, że erotyczne zadowolenie z pierwszej i jedynej nocy ż Julią, wygrał głównie gestem przeciągania się.

Ewa Błaszczyk była więc Julią nie tylko dojrzalszą, wiedzącą, czego chce, ale też Julią bez partnera. Jako jedna z niewielu umie ona przynajmniej mówić dobrze wiersz według Sity. Miała kilka ładnych momentów, w których, w gestach i ożywieniu ukazała dziecinność Julii, momenty zabawy w małżeństwo, w nazywanie siebie mężem i żoną. Wewnętrzny urok i szlachetność w jaką wyposażyła swoją bohaterkę, był jednym z niewielu jaśniejszych punktów tego przedstawienia.

Z reszty młodzieży: Parys (w wykonaniu Marcina Sławińskiego) był przesłodzony i przelukrowany, Merkucjo (Krzysztof Wakuliński) nie zawsze dawał radę sobie z tekstem, Tybalt (Waldemar Kownacki) zewnętrznie wyglądał atrakcyjnie, Benwolio (Andrzej Pieczyński) żywy i zabawny, autentyczny i odrobinę w stylu złośliwego duszka. Chwilowe osłody nie pomogły jednak przedstawieniu tak samo jak czarne szaty i pochód żałobników na zakończenie nie nadały mu rangi tragedii.

Całość, pełna dysonansów, nieskoordynowanego biegania po scenie niewiele miała wspólnego z Szekspirem. Być może są to biadania osoby starszej wiekiem, a reżyser zamyślał swoje przedstawienie dla młodzieży szkolnej. Im także jednak należy się inscenizacja wewnętrznie spójna, której aktorski poziom byłby wyższy niźli ten, który raczej odpowiadałby warsztatowi studentów IV roku albo jeszcze gorzej - teatrowi amatorskiemu. Aby - jak tutaj - jedno z ważniejszych przeżyć teatralnych czyli obejrzenie "Romeo i Julii" Szekspira nie kończyło się przemożną chęcią ucieczki z teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji