Artykuły

Portret zwielokrotniony

- Czy "Portret" napisał Pan jako Polaków portret własny? - spytałam Sławomira Mrożka tuż przed rozpoczęciem prapremierowego przedstawienia.

- Nie wiem... - odparł trochę zaaferowany podpisywaniem sporej ilości programów teatralnych, które ochoczo wręczali mu widzowie.

Najnowsza sztuka Mrożka w Teatrze Polskim wyreżyserowana przez Kazimierza Dejmka, należy do tzw. nurtu rozrachunkowego z okresem stalinizmu. Oto dwaj przyjaciele jeszcze z czasów dzieciństwa: Bartodziej (Jan Englert) i Anatol (Piotr Fronczewski. Nagła choroba wyeliminowała z tej roli na kilka dni przed premierą Mieczysława Kalenika). Jakkolwiek wiele ich łączy, to jednak sporo dzieli: różnica poglądów politycznych. To ona sprawiła, iż Bartodziej, ufny i gorliwy wyznawca stalinizmu, w 1949 r. zadenuncjował swego przyjaciela akowca, opozycjonistę. A oznaczało to wyrok śmierci, toteż Bartodziej czuje się winny śmierci przyjaciela.

Minęło 10 lat. Bartodziej "dojrzał", zmienił poglądy wycofał się z polityki i osiadł z żoną na prowincji, w małym zacisznym domku, już jako "ruina" człowieka. Silnie znerwicowany, lekko przygarbiony i nadto postarzały jak na swoje lata. To nie wszystko, towarzyszy mu nieodłącznie wyrzut sumienia bedący zmaterializowaną postacią jego poczucia winy za śmierć tamtego. Toteż ów "wyrzut", czyli alter ego bohatera, ma postać jego przyjaciela. Anatola. Znakomity to pomysł Mrożka. Bartodziej nie jest sam, może o swojej winie rozmawiać, roztrząsać ją wciąż od nowa, dręczyć siebie, analizować swój podły postępek, ale też i może grać w szachy ze swoim wyrzutem sumienia (świetna scena).

Lecz po latach okazuje się, że Anatol żyje i dzięki amnestii został uwolniony. Znika zatem wyrzut sumienia. "Ja jestem wyrzut sumienia od morderstwa" - powiada i odchodzi. Teraz zastąpi go prawdziwy, żywy Anatol. Cały II akt stanowi kwintesencję całości przedstawienia. Tu następuje punkt kulminacyjny: rachunku własnego sumienia, rozrachunku z epoką stalinizmu, z ideologią. Tutaj pada konstatacja, że stalinizm jest jak choroba nowotworowa, która gdy raz dopadnie człowieka, toczy go przez całe życie.

I - moim zdaniem - tutaj, na II akcie mogłoby się zakończyć przedstawienie. Właściwie wszystko już zostało powiedziane, napięcie emocjonalne doprowadzone do zenitu, dramaturgicznie, kompozycyjnie rzecz ujęta w formę klamry spinającej całość. Początek, bowiem, czyli prolog i zakończenie II aktu są wyraźnie wpisane w strukturę "Dziadów". Bardzo piękny początek z odniesieniem do Wielkiej Improwizacji, gdzie Bartodziej, niczym Mickiewiczowski Konrad, wadzi się z... No, właśnie z kim? Miłością? Bogiem? Ideą? Już wiemy: oto w pełnych światłach ukazuje się portret Stalina. Znany, propagandowy, "dyżurny", wielokrotnie pokazywany przez lata. Widz już wie wszystko, nie ma żadnych wątpliwości.

Poznajemy bohatera w chwili jego przełomu światopoglądowego. Wydaje mi się jednak zbędnym takie realistyczne zanadto wprost ukazanie portretu Stalina. Tym samym reżyser odbiera niejako widzowi szanse na własną prace myślowa, na szukanie odpowiedzi, na pewną tajemniczość i wątpliwości, które mógłby rozwiązywać z bohaterami przedstawienia, by w końcu aktu II odkryć z kim wadził się bohater.

A koniec II aktu przywodzi na myśl II część "Dziadów", gdzie Anatol, niczym mickiewiczowski Guślarz próbuje wywołać ducha. Ducha Stalina. Wszak wierzy, że ten przecież błąka się gdzieś tutaj. "Ciało nie żyje, ale duch jest" - wykrzykuje w wielkiej rozpaczy i ogromnym uniesieniu. Po czym pada nieprzytomny z wyczerpania, emocji. To choroba. I znów skojarzenie z Konradem, który po Wielkiej Improwizacji j upada pod wpływem epileptycznego ataku. Przejmująca, piękna, dramatyczna scena, doskonale rozegrana aktorsko.

III akt sprawia wrażenie niepotrzebnego epilogu, w dodatku z innej sztuki. Tak pod względem artystycznym, jak i kompozycyjno-dramaturgicznym. Osłabia wymowę całości. Jakkolwiek ważne i interesujące, jest to jednak dość nierówne przedstawienie. Obok scen znakomitych, wręcz doskonałych pod każdym względem - pojawiają się nużące, niepotrzebne, nie wnoszące nic istotnego do całości.

Jan Englert i Piotr Fronczewski - ten tandem nie wymaga żadnych rekomendacji. To wielka przyjemność obcować z takim aktorstwem. Niestety, gorzej wypadły panie.

Tytułowy "Portret" ma swoje odniesienia do konkretnego portretu, jaki pojawia się w przedstawieniu. Ale nie tylko. "Portret był, jest i będzie" - powiada Anatol - "Za nim czy Przeciwko niemu, ale jego jesteśmy" - woła z desperacją. I nie sposób się od tego uwolnić, choć mijają lata. Wszak to historia, od której oderwać się nie sposób. Tak więc jest to portret zwielokrotniony. Czy nas wszystkich, czy tylko tamtego pokolenia?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji