Artykuły

Kurier Warszawski: W poprzednich Kurierach...

W POPRZEDNICH "KURIERACH" pisałem przeważnie o wydarzeniach muzycznych, bo warszawskie teatry dość późno pokazały nam pierwsze premiery nowego sezonu, no, ale za to gdy posypały się zaproszenia na nowe spektakle, było ich tyle, że bodaj nikomu nie udało się zdążyć od razu na wszystkie... Parę przedstawień (choć ciekawe!) odkładam więc na później, aby na wstępie zająć się tym, co niejako już z góry, awansem, zyskało rangę wydarzeń. Niewątpliwie bowiem każda nowa inscenizacja "Dziadów", czy też - by sięgnąć na przeciwległy biegun - każda nowa sztuka Mrożka są na swój sposób wydarzeniami, niezależnie od tego czy publiczność przyjmuje je z pełną aprobatą, czy raczej niezupełnie. Poszedłem więc na "Dziady" do Narodowego, w inscenizacji Krystyny Skuszanki. Nie pierwsza to jej przymiarka do Mickiewiczowskiego dzieła, choć pierwsza samodzielna (poprzednie: w 1962 w Nowej Hucie i w 1964 w Warszawie podpisywała wspólnie z Jerzym Krasowskim), nie pierwsza też inscenizacja "Dziadów" w Teatrze Narodowym: poprzednią wystawił równo dwadzieścia lat temu Kazimierz Dejmek, i - co zapewne pamiętają starsi - była to wówczas przysłowiowa iskra rzucona na beczkę prochu ówczesnej sytuacji politycznej kraju. A teraz, po dwudziestu latach? Nie ma obawy, ta nowa inscenizacja nie ruszy z posad - ani świata, ani nawet jego urzędników.

Panuje obecnie w teatrach moda stawiania na młodych. Teoretycznie założenie słuszne; nikt nie chce przecież oglądać Hamleta, z brzuszkiem lub Gucia po pięćdziesiątce, podczas gdy młodzi-zdolni podają płaszcze lub wnoszą halabardy. Coraz częściej jednak obserwuję pewną przesadę w tym względzie (nie tylko na tej scenie zresztą, to już niemal wszędzie stało się regułą) i coraz częściej nachodzi mnie myśl, że to "stawianie na młodych" - to tylko chytry wybieg. To po prostu najprostsze wyjście z sytuacji, gdy brak w zespole prawdziwych indywidualności; osobowości aktorskich, które są jeszcze na tyle młode i sprawne, aby uwiarygodnić odtwarzane postacie Gustawów, Kordianów, Hamletów czy Romeów, a jednocześnie na tyle dojrzałe i o tak bogatym wnętrzu, by sprostać trudnej roli i porwać nią publiczność... Nie porwał nas bowiem swym Gustawem-Konradem młody Jacek Dzisiewicz, stworzył postać bezbarwną, pozostawiającą widza obojętnym, no, a jak wiadomo, "Dziady" bez Gustawa są jakby bez głowy. Skłamałbym również, pisząc, iż tylko obsada tej węzłowej roli nie mogła satysfakcjonować; kłopoty Narodowego ze skompletowaniem dobrego zespołu nie tylko nie maleją, lecz wydają się zwiększać, a maniera, z jaką grają pozostające na tej scenie "gwiazdy" (Krzysztof Chamiec w roli Senatora, Gustaw Kron jako Ksiądz Piotr) pogarsza jeszcze sprawę.

Bo sama inscenizacja Skuszanki wygląda interesująco i gdyby powierzyć ją właściwszym siłom, mógłby to być zapewne spektakl dobrej klasy. Skuszanka pomieściła wszystkie części "Dziadów" w jednym wieczorze, co naturalnie wymagało sporych skreśleń tekstu, nie sądzę jednak, by były to skreślenia zbyt bolesne - na ogół wszystko co w nim istotne, ważne i piękne zostało zachowane. Całość usytuowała na cmentarzu, w czasie obrzędu, w którym postacie widm odtwarzają członkowie gromady zebranej wokół Guślarza - ubranego nie w tradycyjny, wiejski strój, lecz w czarny surdut poety, animatora akcji będącej jak gdyby projekcją rozpalonych umysłów... Pomysł interesujący, niestety, realizacja szara; na wybitny spektakl "Dziadów" nadal więc w Warszawie czekamy.

Tak jak zawsze czekamy na nowe sztuki Mrożka. No i mamy nową: "Portret". Ten tytułowy portret pokazany jest w realizacji Kazimierza Dejmka bez zbędnych niedomówień: to po prostu wielki portret Stalina, do którego swą równie "wielką improwizację" (na obraz i podobieństwo Gustawa-Konrada) wygłasza w Prologu jeden z dwu głównych bohaterów sztuki, Bartodziej. Bo "Portret" - to nawiązanie do stalinizmu, ale nawiązanie w innym stylu niż ten, do jakiego przyzwyczaiły nas ostatnie filmy rozrachunkowe. W sztuce Mrożka stalinizm już szczęśliwie przeminął, z tym że to szczęście jest jak gdyby pozorne. Mrożek stara się wykazać (i to mu się udaje, niewątpliwie), że stalinizm przeminął o tyle o ile, bo pozostał w nas i w tych, których niegdyś wyniósł do góry, i w tych, których niszczył w więzieniach. I dlatego ta sztuka jest tak ważna, tak mądra, chociaż... chyba nie najbardziej udana z czysto warsztatowego punktu widzenia.

Trudno zresztą powiedzieć na ile to wina tekstu, na ile inscenizacji, na ile wreszcie chyba nie najtrafniej obsadzonego Jana Englerta w wielkiej i trudnej roli Bartodzieja, tak czy inaczej pierwszy akt wlecze się niemiłosiernie, podobnie jak trzeci, natomiast absolutnie znakomity, wręcz brawurowy jest akt drugi. Sądzę, iż w dużej mierze również i dlatego, że tutaj Bartodziej jest jedynie tłem dla drugiego z protagonistów sztuki, dla Piotra Fronczewskiego w roli Anatola. W tym przypadku obsada wydaje się wręcz idealna (tym dziwniejsze, że było to... nagłe zastępstwo!), a Fronczewski stworzył jedną z najlepszych kreacji w całej swojej - bogatej przecież! - karierze (tym dziwniejsze, że przygotował ją ledwie w parę dni!). Gdy Anatol zjawia się na scenie, sztuka wreszcie zaczyna żyć, zyskuje nerw, dowcip, emocjonuje nas od jego pierwszych do ostatnich słów (niestety w trzecim akcie autor zamyka mu usta...). W cieniu Fronczewskiego i Englerta (cała sztuka to właściwie ścieranie się dwu postaw życiowych, dwu charakterów) pozostają w mniejszych lub większych epizodach aktorki tak znakomite, jak Anna Seniuk i Halina Łabonarska; bodaj tylko Laurze Łącz i autor, i reżyser dają nieco więcej szans na rozwinięcie roli.

W sumie jest to przedstawienie, które obejrzeć koniecznie trzeba, lecz obawiam się, że spore jego fragmenty będą trochę nużyć, nawet mimo to, iż "Portret" problemy stawia tak poruszające i ważne. Ciekawe, jak odbierze je (jeśli zobaczy) np. Janusz Krasiński, który cały okres stalinizmu przesiedział w więzieniu, oskarżony o działalność konspiracyjną. Zrehabilitowany w roku 1956 zaczął pisać, a pośród jego sztuk bodaj największą popularność zyskała rozgrywająca się w więziennej celi "Czapa", czyli "Śmierć na raty". Popularność zresztą miała początkowo dość oryginalną, jako że po pierwszej prezentacji w studenckich "Hybrydach" na polecenie "czynników" zdejmowano ją regularnie z planów repertuarowych profesjonalnych scen i właściwej premiery doczekała się dopiero w roku 1983, w warszawskim Teatrze Kameralnym. Obecnie, na małej scenie Ateneum wyreżyserował ją Marek Wilewski, odczytując jak gdyby całkiem na nowo, i myślę, że nareszcie zgodnie z intencjami autora. W jego inscenizacji "Czapa" - historia dwóch skazańców odkładających wykonanie wiszących nad nimi wyroków śmierci dzięki przyznawaniu się do coraz to nowych zbrodni, wymagających coraz to nowych śledztw i nowych procesów - to wyborna czarna komedia. Świetna zabawa (nigdy przy tym nie przekraczająca granic dobrego smaku) jest, oczywiście, zasługą koncepcji inscenizacyjnej Wilewskiego, lecz również i błyskotliwego aktorstwa Jerzego Kamasa (wspaniały w roli Skazańca!), samego Marka Wilewskiego i Henryka Talara.

Aktorzy... Niby jest ich tylu, a tak o nich trudno. O dobrych trudno! Obawiam się, że będzie na ich brak narzekać także Zbigniew Zapasiewicz, który w pierwszych dniach grudnia zainaugurował dwiema premierami swoją dyrekcję Teatru Dramatycznego. Trudno przecież, aby sam grał we wszystkim; na razie nie zagrał w ani jednej z dwu sztuk, a szkoda, że nie wybrał na otwarcie takiej, w której miałby dla siebie odpowiednią rolę. Na dużej scenie wystawił "Niebezpieczne związki" Christophera Hamptona (będące naturalnie adaptacją powieści Choderlosa de Laclos), na małej: Teatr czasów Nerona i Seneki" Edwarda Radzińskiego. Sztukę Hamptona sam ostatecznie wyreżyserował, choć początkowo - jak głoszą zakulisowe plotki - nie miał tego zamiaru.

Hamptona poznaliśmy u nas przede wszystkim dzięki telewizyjnej prezentacji jego świetnych "Opowieści Hollywoodu", natomiast co do "Niebezpiecznych związków", to chociaż uznane zostały aż przez cztery londyńskie instytucje za najlepszą sztukę roku 1985 na londyńskiej scenie, to na mnie nie wywarły aż tak korzystnego wrażenia. Nie uatrakcyjniają powieści Laclosa, lecz raczej zubożają jej treści i jej precyzję intrygi; podzielone na wiele krótkich, niemal black-outowych, scenek nie mają płynnej narracji, wypaczają też umoralniający finał Laclosa, w którym Markiza de Merteuil ponosi jednak zesłaną przez los karę za niegodziwe postępki, i czynią ją w scenicznej wersji właściwie osobą usatysfakcjonowaną w zemście. Piszę to wszystko zresztą nie tyle o sztuce, której nie znam, ile o przedstawieniu, bo wiadomo, że czasem inwencja inscenizatora może autorowi niejeden akcent przestawić. Nie wiem też, na ile spektakl dość chłodny - mimo wrzących namiętności, jakie miotają jego bohaterami - podniósłby swoją temperaturę, stałby się ciekawszy i bardziej efektowny, gdyby zagrała go inna obsada. Nie sądzę bowiem, aby Ewa Żukowska dobrze się czuła w postaci perfidnej i cynicznej markizy, a tym bardziej, aby masywny i raczej rubaszny w stylu bycia Marek Obertyn mógł trafnie oddać charme, polot, zepsucie i konflikt uczuć, jaki niespodziewanie ogarnął wicehrabiego de Valmont. Również Olga Sawicka chyba nie znalazła właściwego klucza do ukazania gwałtownego przebudzenia zmysłów w niewinnej i naiwnej, lecz przecież nie będącej zupełną brzydulą i idiotką - Cecylii Volanges.

Czyli - jak mówiła stara anegdotka nie była to sztuka "na premierę", a w każdym razie nie było to przedstawienie na premierę, której wyczekiwaliśmy pełni największych nadziei. Podobnie niewielki utwór Radzińskiego, ukazujący patologię nieograniczonej władzy Jacka Zembrzuskiego "Teatr czasów Nerona i Seneki" przedstawili Jarosław Gajewski, Ewa Isajewicz- Telega, Andrzej Blumenfeld, Mieczysław Morański i Włodzimierz Press, oraz zagrał Henryk Machalica w dobrze wyważonej roli Seneki. Na najlepszych, niejako reprezentacyjnych scenach nie przesadzałbym jednak z tym frontalnym stawianiem na młodzież. Chociaż...

Chociaż Danuta Rinn postawiła na nieco dojrzalsze pokolenie, zapraszając do udziału w swym recitalu Aleksandra Bardiniego, no i też nie można powiedzieć, aby strzeliła w dziesiątkę. Konferansjerka wybitnego skądinąd artysty nie zmąciła jednak całego spektaklu, jaki panna Danusia dała w Teatrze Powszechnym przedstawiając dawne i nowe piosenki. Nowe zresztą przeważały i były w znacznej mierze bardzo udane - jak choćby tytułowa "Polska baba" Ernesta Brylla i Włodzimierza Korcza, "O jakbym" - tych samych autorów, czy "Ja się nie przyzwyczaję" Młynarskiego i Jerzego Derfla. Ale, oczywiście, przypomniała Danusia także i "Ptasie radio" i "Gdzie ci mężczyźni", i jeszcze parę innych utworów, za które ją kochamy. Towarzyszył jej świetny zespół "Walk Away" (aczkolwiek piękniej było, gdy zaśpiewała "Ptasie radio" z samym fortepianem), gościnnie Andrzej Zaucha, śpiewając to i owo, i jeden arcyzabawny duet z gospodynią wieczoru. A gospodyni - w świetnej formie wokalnej, że już nie wspomnę o osobistym uroku. Biliśmy brawo i prosiliśmy o jeszcze. Nie odmawiała.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji