Artykuły

Widzę Gliwice, myślę...

- Pewnego dnia zrozumiałem, że nie będę oboistą, choć mówili, że jestem niezły. Pomyślałem: "Całe życie na krześle, przed pulpitem. Nie mogę". Poszedłem do dyrektora Borowskiego oddać instrument. A dyrektor, kochany dyrektor, zmartwił się bardzo. "Co ty chcesz robić?" - zapytał zatroskany. "Będę aktorem" - opowiada WOJCIECH PSZONIAK.

Jechaliśmy ze Lwowa do Gliwic półtora miesiąca. Bo maszynista pił, a jak mu brakowało trunku, to zatrzymywał pociąg i mówił, że jak nie dostanie spirytusu, to nie jedzie dalej. Więc mój ojciec, jako szef tego transportu, brał ludzi, i szedł szukać po wsiach. Trwało to kilka dni. Potem pociąg ruszał i jechał aż do następnego przystanku. Niesamowite...

W Gliwicach mój ojciec wybrał sobie mieszkanie przy Arkońskiej. Matka strasznie narzekała, że nie wziął willi na Sikorniku. Tam były bardzo eleganckie budynki, a mieszkania umeblowane, bo Niemcy opuszczali je w pośpiechu. Ale ojciec był skromnym człowiekiem, uważał, że tak nie można. Może po prostu nie chciał?

Nasze mieszkanie. Trzy pokoje, loggia, piękny ogród. Wszystko takie ładne, starannie wykończone, czyściutkie. Te schludne klatki schodowe, wypucowane klamki. Dlaczego teraz to nie wygląda tak, jak wtedy?

Sąsiadów mieliśmy znakomitych. Adaś Zagajewski, młodszy ode mnie o kilka lat, mieszkał na górze, w tym samym budynku. Janusz Jarymowicz, mój przyjaciel, jest krytykiem, zaraz za zakrętem. Mariusza Waltera też pamiętam, później studiował inżynierię sanitarną na Politechnice.

Na rogu był sklep rzeźniczy, a na targu kupowaliśmy pyszne śledziki. Uwielbiałem je, zapiekane w occie. Pyszne rybki! Robiła je pani Sledzikowa z ostatniego piętra. A może ona tak naprawdę nie nazywała się Sledzikowa, tylko myśmy ją tak nazwali?

We Lwowie mieliśmy służące. W Gliwicach matka postanowiła, że będzie tak samo. Ale okradały nas permanentnie i w końcu zapadła decyzja, że moi starsi bracia będą pełnić funkcję tych odprawionych służących. Ja byłem wtedy jeszcze za mały, ale jak dorosłem, zacząłem pomagać.

Dużo było pracy w domu. Pranie bez pralki! Zmywanie w szafliku. Jak człowiek się chciał wykapać, to najpierw trzeba było przynieść z piwnicy węgiel i napalić pod zbiornikiem z wodą.

Moja matka doskonale gotowała. Jak wyszła za mąż za ojca, nie miała pojęcia o kuchni, ale skończyła szkołę dla dziewcząt z dobrych domów i tam ją nauczyli. Miała bardzo dobry smak. Moi bracia też świetnie gotują. Czy to geny? Nie... To się z domu bierze. Trzeba zainteresować dziecko. A potem, jak była chora, to ją zastępowaliśmy w kuchni. Ojciec umarł w 1955 roku. Nieprawdopodobnie tęsknił za Lwowem. Mogę powiedzieć, że z tej tęsknoty umarł. We Lwowie zostały jego marzenia. Na 1 września 1939 roku miał umówionych robotników. Miejsce na dom wybrał piękne - Wysoki Zamek. W Gliwicach był zwykłym urzędnikiem, Pamiętam, jak nocą po ojca przyszło UB. Zrobili rewizję, wszystko nam z szaf wypruli. Nikt nie wiedział dlaczego. Wzięli ojca na półtora czy dwa miesiące. Po latach matka dowiedziała się, że siedział, bo nie sprawdził obecności na liście wyborczej. Wróg publiczny... A potem, ponieważ nie chciał wstąpić do partii, wyrzucili go z pracy. Był wtedy dyrektorem czy wicedyrektorem Fabryki Sadzy. Załamał się. Miał wylew. Szybko go pochowaliśmy.

No i nastała bieda. Wcześniej też żyliśmy skromnie, ale po śmierci ojca było już dramatycznie. Matka, która nigdy w życiu nie pracowała, zaczęła szukać zatrudnienia, ale niczego nie mogła znaleźć. Po ojcu dostawała jakieś grosze. Jak widzę biednych ludzi, to sobie przypominam tamten czas. Nic nie było. W 1964 roku gdy wyjechałem na studia, a braci w domu nie było już dawno, matka doszła do wniosku, że mieszkanie jest dla niej za duże i zamieniła się z innym lokatorem. Umarła przed "Ziemią obiecaną" w 1974 roku.

Leżą oboje z ojcem na cmentarzu komunalnym w Gliwicach. To jest teraz chyba najważniejsze dla mnie miejsce w tym mieście.

Jednostka Wojskowa, ul. Nikosa Belojanisa

Koniec świata. Poniemieckie koszary z cegły klinkierowej. Musiałem coś robić, kiedy nie przyjęli mnie do liceum. Wybrałem wojsko. Chciałem do kadetów, ale zakończyli nabór. Pisałem podania, na które w końcu odpowiedzieli. Jak tak bardzo kocham wojsko, to oni mi proponują wojskową orkiestrę. Szybko zrozumiałem, że to nie jest dla mnie życie, ze nie wytrzymam w tych koszarach. Nie chcieli mnie puścić, ale w końcu, po dwóch latach, się udało.

Dworzec

Kiedy wyrwałem się z wojska, trafiłem do Bytomia, do liceum muzycznego przy ul. Moniuszki. W wojsku grałem na klarnecie, w liceum też chciałem, ale powiedzieli mi, że akurat brakuje im oboistów. Wziąłem więc obój. To zresztą piękny instrument, przepiękny...

Codziennie dojeżdżałem do Bytomia. Straszne były te pobudki o świcie. Dworzec główny w Gliwicach w deszcz i mróz.

Pewnego dnia zrozumiałem, że nie będę oboistą, choć mówili, że jestem niezły. Pomyślałem: "Całe życie na krześle, przed pulpitem. Nie mogę". Poszedłem do dyrektora Borowskiego oddać instrument. A dyrektor, kochany dyrektor, zmartwił się bardzo. "Co ty chcesz robić?" - zapytał zatroskany. "Będę aktorem" - odpowiedziałem. "O nie, ty się wcześniej ożenisz, niż będziesz aktorem". Zostawiłem liceum muzyczne, ale zanim zdałem na studia aktorskie, musiałem zdać maturę. Zrobiłem to w liceum dla pracujących, adres: ul. Górnych Wałów. Pracę znalazłem na Politechnice. Zostałem laborantem. Jak nie byłem w pracy albo w szkole, to byłem w teatrze. Z Andrzejem Barańskim powołaliśmy do życia teatr studencki Step, tam robiłem kabaret, reżyserowałem spektakle, między innymi sztuki Różewicza, który był naszym opiekunem. Zaprzyjaźniliśmy się. Zawsze szukałem ojca, straciłem go przecież w momencie dla chłopca najważniejszym, byłem wtedy nastolatkiem, a w Różewiczu znalazłem oparcie.

Szkoła Podstawowa TPD, ul. Zimnej Wody

Marzyłem o długich spodniach, ale moja matka nie uznawała długich spodni u dzieci. "Stary maleńki" - mówiła. "Dzieci stróża chodzą w długich spodniach". I do góry nie wolno było mi się czesać, chociaż bardzo chciałem, bo to "stróża syn tak się może czesać". I na akordeonie też może "tylko stróża syn grać". Moja matka była mieszczką (śmiech)...

W I klasie rozpocząłem naukę gry na skrzypcach. Nie znosiłem tego instrumentu, ale matka się uparła. Skrzypce to była pamiątka rodzinna. Grał na nich dziadek i ona w lwowskich czasach. Nie byłem jeszcze uczniem, kiedy zaczęła zabierać mnie na koncerty, chodziliśmy do teatru. Wstydziłem się strasznie, bo byłem jedynym małym chłopczykiem. Na dodatek w tych nieszczęsnych krótkich spodniach. Szkoła podstawowa... To była TPD-owska, komunistyczna szkoła. Oczywiście byli pionierzy. Bardzo podobały mi się ich czerwone chusty, ale matka zabroniła. T dlatego nigdy na żaden obóz nie pojechałem. Po szkole podstawowej chciałem iść do liceum, ale nie zostałem przyjęty. Fligerowa, dyrektorka, uważała, że się źle zachowuję. Dali mi z zachowania "dobre", to mnie dyskwalifikowało. I jeszcze kazali powtarzać siódmą klasę, a przecież byłem dobrym uczniem. Strasznie się nie mogłem z tym pogodzić. To był czas, kiedy straciłem ojca. Matka nie miała z czego żyć. Sytuacja nie do wytrzymania. Chciałem popełnić samobójstwo.

Lotnisko

Jeszcze w liceum skończyłem kurs szybowcowy w Ligocie Dolnej. To chyba kolega wymyślił i namówił mnie. żebyśmy spróbowali. Kurs nie kosztował nic, albo prawie nic, bo płacił Aeroklub. Matka nie chciała się zgodzić, wiec podrobiłem papiery. Wychodziło z nich, że jestem starszy niż w rzeczywistości. Zacząłem więc latać na szybowcach, skakać ze spadochronem. W Gliwicach skoczyłem pierwszy raz w życiu.

Na zdjęciu: Wojciech Pszoniak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji