Artykuły

Ćwierć noża czasu

Ten spektakl momentami bardzo boli, ale ten ból jest błogosławiony.

Najnowsza premiera w Teatrze Jaracza "Zdziczenie obyczajów pośmiertnych" Bolesława Leśmiana w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego to opowieść o miłości, która w jednej chwili - jak pisze Leśmian: przez "ćwierć noża czasu" - potrafi wszystko zbudować i zburzyć. I o tym, że bardzo często to, co dla jednego jest śmiechem, dla drugiego - łzami. Prowadzimy na ziemi nasze małe gierki, toczymy podjazdowe wojny, podkradamy sobie szczęście, ale wszystko to bez znaczenia. Do każdego i tak przyjdzie wredna kostucha, by wyrównać wszystkie nasze i nie nasze rachunki.

Nawet śmierć nie rozstrzygnęła

Fabuła "Zdziczenia..." jest prosta: kochanka (Marcjanna) zabija żonę (Krzeminę) przy cichej aprobacie męża (Sobstyla). Po latach wszyscy troje już jako duchy spotykają się na cmentarzu, by rzecz doprowadzić do końca. Okazało się bowiem, że nawet śmierć nie potrafiła jej rozstrzygnąć. Leśmian potrafił z tej historii stworzyć dramat wielkich namiętności. Reżyser dodatkowo podkreślił go oryginalnym pomysłem podwójnego obsadzenia każdej postaci. Dzięki temu nic nie jest proste, oczywiste i jednoznaczne. Zupełnie jak w życiu.

Bezdyskusyjny koncert aktorskiego kunsztu dali w swoich kreacjach Barbara Wałkówna (Krzemina), Irena Burawska (Marcjanna) i Andrzej Głoskowski (Sobstyl), grający bohaterów po latach. Postacie przez nich stworzone to po prostu żywi ludzie. Kiedy patrzyłem na emocje, jakie były ich udziałem, na targające nimi sprzeczności, popychające ich do rzeczy ostatecznych namiętności i "hamujące" wahanie, nie miałem wątpliwości, że ci wspaniali aktorzy wiedzą, o czym mówią. Wykorzystywali wszystkie dostępne środki - gest, ruch, słowo i milczenie. Najbardziej poruszały... "szklane" oczy Ireny Burawskiej, rozpalone - Barbary Wałkówny i wiecznie zdziwione - Andrzeja Głoskowskiego. Te spojrzenia mówiły wszystko.

Nie wiem natomiast, czy to wina (a raczej zasługa?) wspaniałej gry dojrzalszej części zespołu, ale na ich tle młodsi koledzy wypadli zaledwie dobrze.

Nas to nie dotyczy

Nie do końca przekonała mnie Anna Sarna (jeszcze studentka PWSFTViT) w roli Marcjanny, kobiety, która zrujnowała związek dwojga ludzi. Taka postać musi mieć w sobie wielką siłę, ogień i ten erotyczny pazur, który powoduje, że pewnego dnia mężczyzna pomimo rozterek decyduje się odejść. Nie bardzo widziałem owe rozterki u Sobstyla (Krzysztof A. Janczar, gościnnie z Teatru Powszechnego). Podobnie wypadła Krzemina Moniki Badowskiej. Ale może tak właśnie miało być, wszak młodzi grali młodych, nieopierzonych jeszcze?

Jak zawsze u Waldemara Zawodzińskiego świetna była dekoracja i aż żal, że nie można więcej o niej napisać, ale zdradziłbym pomysły inscenizacyjne, a to po prostu trzeba zobaczyć.

Przejmująco brzmią słowa: "wracamy siebie skąpić, wracamy nikomu ustąpić" i "gdy tylko świt wstanie na dworze, usłyszy, że żyć już nie może" (cytuję z pamięci). Ze sceny wieje egzystencjalnym chłodem i tylko ledwie widoczna siatka oddzielająca widzów i aktorów na moment daje cień nadziei, że może to, co przed chwilą obejrzeliśmy, nas nie dotyczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji