Artykuły

Niewdzięczna rola nieproszonych podglądaczy

"Imię" Jona Fossego na Małej Scenie warszawskiego Teatru Współczesnego ukazuje wszystkie słabości dramatu

Bezład, bezruch - "Imię" norweskiego pisarza Jona Fossego miało być obrazem dojmującej samotności, nudy i beznadziei, wreszcie braku porozumienia między najbliższymi sobie ludźmi.

W Norwegii twierdzą, że dramaturgia Fossego mieści się w najlepszej tradycji skandynawskiego realizmu w teatrze. Niektórzy krytycy mówią, że mamy Ibsena początku XXI wieku.

Fosse pisze o rozpadzie rodziny. Ojciec, wpatrzony martwym wzrokiem w gazetę, nie pamięta imienia swej córki, a matce pozostał tylko bezustanny słowotok - nawet gdy nikt nie słucha. Język tych sztuk składa się z krótkich, urywanych zdań, mruknięć, westchnień, powtarzających się w nieskończoność półsłówek. Nikt nie pamięta już, czym jest prawdziwa rozmowa, nie ma mowy o porozumieniu. Zostają nuda, kolejne szklanki herbaty i brak nadziei na przyszłość. Sztuki Fossego nie mają początków ani zakończeń. Jest tak, jakbyśmy - nieproszeni podglądacze - nagle weszli do czyjegoś domu, a potem niepostrzeżenie go opuścili.

Z takiego materiału może powstać wstrząsający reportaż sceniczny. Może, ale jest jeden warunek: świetnie rozumiejący tę literaturę reżyser i aktorzy. W przeciwnym razie rzecz poraża monotonią, a całość sprowadza się do banału.

Agnieszka Glińska, reżyserując "Imię" na Małej Scenie warszawskiego Teatru Współczesnego, zamknęła bohaterów w dusznej kuchni. Pomysł autorki był jasny - w klaustrofobicznej przestrzeni nie da się oddychać i dlatego bohaterowie przedstawienia żyją, a jakby ich nie było. Zostają tylko ich smutne spojrzenia.

Wszystko to jednak nie pomaga teatrowi, bo okazuje się, że absolutny bezruch to jeszcze nie pomysł na przedstawienie. Aktorzy nie tworzą ról, ratują się tylko kilkoma trickami. W rezultacie nie ma bohaterów z krwi i kości, a postaci są jak z reportażowej wersji "Świata według Kiepskich". Nie sposób przejąć się losem tych ludzi, bowiem tak pokazani, budzą tylko irytację. U Fossego postaci wegetują, ale na scenie zniknęły gdzieś łączące ich relacje, podskórne ledwo wyczuwalne napięcia. A bez nich krótki przecież spektakl dłuży się w nieskończoność. W dodatku wszystko sprowadza się do kilku oczywistości - to o nas, nie umiemy się dogadać, rodzinne więzy rozpadają się i nie ma szansy na ratunek. I to by było tyle.

Przedstawienie Glińskiej pokazuje, że Fosse niewiele ma wspólnego z Ibsenem. Teatr musi znaleźć sposób, jak ukazać, a jednocześnie przełamać wpisaną w jego sztuki ludzką beznadzieję. To jest zadanie dla następnych inscenizatorów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji