Artykuły

"Wesele" 2000

Każde pokolenie ma swoje "Wesele". Czy z wystawionego u progu nowego tysiąclecia dramatu Wyspiańskiego wyłania się jakiś Polaków portret własny Anno Domini 2000? Pytań rodziło się tym więcej, im większe były oczekiwania na to zapowiadane od miesięcy wydarzenie. Jedno jest pewne: Jerzy Grzegorzewski zrezygnował tym razem ze śmiałej symboliki, do której przyzwyczaił nas w dotychczasowych realizacjach. Zwolennicy artystycznych prowokacji czuli się nieco zawiedzeni, przywiązani do teatralnej tradycji delektowali się urodą dzieła, rytmami wiersza Wyspiańskiego i znakomitej muzyki Radwana, nie mając tym razem powodu, by pomstować na cięcia, skróty, dekompozycje. Reżyser wykorzystał szansę zaprezentowania całego zespołu Teatru Narodowego. Mimo wierności duchowi sztuki, niemal każdej z postaci przydał Grzegorzewski nowe znaczenia interpretacyjne. Poeta, w wykonaniu Zbigniewa Zamachowskiego, jest tyleż naiwny, co megalomański, trudno uwierzyć w cierpienia jego duszy. Gospodarz, Mariusz Benoit, który biega ze słojem kiszonych ogórków i wraz z Czepcem (Jerzy Trela) pociąga tęgo z kielicha, wyraźnie chce przespać powierzone mu zadanie. Pan Młody, Wojciech Malaj-kat, najlepsza chyba rola w przedstawieniu, próbuje udawaną beztroską zagłuszyć niepokoje. Przy żywiołowej Pannie Młodej, w wykonaniu Ewy Bułhak, na pewno mu się to uda. Że mało tu napięć, emocji, nastroju oczekiwania, to prawda, ale może wszystkie emocje mamy już za sobą? Może nie jesteśmy już zdolni do naiwnej wiary, za dużo w nas sceptycyzmu lub zwykłej obojętności. Po wyjściu z tego pełnego urody spektaklu mamy o czym podumać. Czy naprawdę staczamy się w nicość, jak sugeruje finał?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji