O "Holender"!
Warszawska publiczność kocha Wagnera, nie jest jednak w tym względzie rozpieszczana przez stołeczne placówki muzyczne. Teatr Wielki także nie stanowi wyjątku: argument że nie ma kto śpiewać Wagnerowskiej muzyki, wymagającej specjalnego rodzaju głosów, jest niestety wytłumaczeniem trafiającym do przekonania. Tym niemniej, wystawiony w 1974 roku "Tannhauser" podobał się i publiczności i krytyce. Czy usatysfakcjonuje nas obecnie "Holender Tułacz", kolejne dzieło niemieckiego reformatora teatru muzycznego, a trzecie(!) - po wojnie - wysławione w Warszawie? Można wyrazić po przedstawieniu premierowym, o którym informowaliśmy we wczorajszym numerze "SM'', optymizm raczej umiarkowany...
Do realizacji "Holendra" zaproszono wybitnych twórców zagranicznych: reżyserię powierzono Erhardowi Fischerowi, znanemu inscenizatorowi z Berlina - cieszącemu się dziś renomą światową. Jak zapowiedział przed premierą, nie naginał on swojej własnej estetyki do wymagań polskiej publiczności, a "Holendra" zrealizował bardzo współcześnie proponując nowe, własne spojrzenie na to dzieło Wagnera.
Uczynił on główną bohaterką dramatu Sentę, młodą wrażliwą i jak byśmy dziś powiedzieli "nieprzystosowaną" do życia córkę norweskiego żeglarza Dolanda. Przeżywa ona w swojej wyobraźni opowieść o Holendrze Tułaczu stając się jedną z postaci tej legendy...
Tak więc na scenie oglądamy przeplatające się nawzajem (niestety nie zawsze czytelnie) dwa światy: realistyczny i ten ze snu Senty. Przez cały pierwszy akt Senta nie wydając głosu, leży zatem u brzegu sceny, sugerując tym widzom, że wszystko co dzieje się za jej plecami jest jej wyobrażeniem.
Na niedzielnej premierze klasą wokalną na miarę Wagnera była Senta - Hanna Lisowska, która doszła do głosu w II i III akcie.
Dyrekcja Teatru Wielkiego w Warszawie, liczy na to, że "Holender" będzie miał powodzenie. Cóż - muzyka tej opery, jednej z wcześniejszych w twórczości Wagnera, jest magnesem dla słuchaczy. Optymizm dyrekcji wydaje się jednak ryzykowny.