Artykuły

Antygona lat dziewięćdziesiątych

Ta sztuka i ten spektakl były głośne, zanim doszło do jej światowej prapremiery w naszym rodzimym Ateneum. (Wyprzedzającej, jak się okazuje, o dwa tygodnie amerykańską premierę.) "Antygona w Nowym Jorku" Janusza Głowackiego, pisarza przebywającego od kilkunastu lat w USA. Obejrzałam "Antygonę w Nowym Jorku" i oto mam przyjemność donieść P.T. Czytelnikom, że - z małymi zastrzeżeniami, o których dalej - rzeczywiście mamy wreszcie w stolicy wydarzenie.

Składa się nań wiele czynników, jak to zwykle w teatrze. Jednakże w tym wypadku trzeba stwierdzić, że podstawą sukcesu stał się tekst; po prostu Janusz, w gronie kolegów zwany "Głową" za naszych wspólnych uniwersyteckich lat, napisał świetną sztukę. Wreszcie. Imię Antygony odsyła do Sofoklesa, oczywiście. Zasługą Głowackiego jest, że stary helleński mit o godności - która należy się człowiekowi również po śmierci, choćby był i najnędzniejszy - przeniósł w realia końca naszego wspaniałego wieku. I że historię Antygony nam współczesnej, która pragnie "pogrześć brata", umieścił w środowisku społecznego dna. Niezależnie od tego, czy znajduje się ono w południowej części Manhattanu, w okolicach Dworca Centralnego stolicy Polski, czy w wilgotnych zaułkach Odessy...

Pobrzmiewają w tej sztuce bowiem reminiscencje wszystkich owych "den", włącznie z aluzją do słynnego dramatu Gorkiego. Obserwatorzy powojennych dziejów dramatu wyłuskują w nich trop Mrożkowych "Emigrantów" - opowieści o dwóch Polakach, intelektualiście i prostaku, którzy na tyłach zachodnioberlińskiego dworca wiedli egzystencjalny dialog o najprostszych racjach życia. Inni w inscenizacji Ateneum w ascetycznej scenografii (na środku pustej sceny z nadwieszonym u góry cokolwiek wystrzępionym sztandarem USA, króluje prosta parkowa ławka) odnajdują echo gołego drzewa, pod którym to rekwizytem niejaki Estragon, w towarzystwie wiernego Vladimira, czekał na przyjście tyleż upragnionego, co mało realnego Godota...

Wielość tych nawiązań bynajmniej nie przeszkadza w sztuce Głowackiego. I owszem, kulturowa "nadświadomość" autora, nie przytępiając jego "słuchu absolutnego" na toczące się obok życie, daje tej Antygonie lat dziewięćdziesiątych szeroką uniwersalną perspektywę. Każdy z nas może w jakimś momencie zostać bez dachu nad głową. Stać się, jak ci bezdomni z Tompkins Square Park - o czym nam przypomina w beznamiętnym monologu zwróconym wprost do widzów - policyjny tajniak Murphy (w bezbłędnym wykonaniu Henryka Talara).

Ogołocona z wszelkich dóbr jest ta nowojorska trójka przybyszów ze wszystkich końców świata. Portorykanka Anita-Antygona, polski "burak" Pchełka, wyniszczony pracą "na azbestach", cierpiący na ataki epilepsji ("najpiękniejsze w całym Nowym Jorku"), wreszcie rosyjski Żyd Sasza - w komunistycznej ojczyźnie artysta malarz, wyklęty za abstrakcjonizm swych obrazów (na jeden z nich zechciał splunąć sam Breżniew). Otóż ta trójka dopiero w swym skrajnym upadku poznaje, co to jest człowieczy los... Ta sztuka i to przedstawienie mówią o niczym innym jak o losie właśnie i o ludzkiej godności. I mówią o tych sprawach w sposób przejmujący, bez całego tego "szpanu", który tak mi przeszkadzał w dotychczasowym dorobku Janusza. W jego "absurdalizujących" sztukach, a także czasem w jego takiejż prozie. I tutaj również mamy - bywa- do czynienia z absurdem. Tym razem jednak jest to absurd sięgający samych korzeni tragizmu ludzkiej egzystencji. Jak w wypadku tych sześciu ludzkich zwłok, które policja nowojorska odnalazła, w miejsce jednych, które zaginęły w tajemniczych okolicznościach...

Izabella Cywińska wyreżyserowała uniwersalne w swych przesłaniach przedstawienie. Porywające zwłaszcza w pierwszej części. W drugiej było już nieco gorzej z tempem, momentami tylko zresztą.

Mimo tego drobnego zastrzeżenia spektakl jest objawieniem na tle repertuarowych, często nietrafionych, poszukiwań scen stołecznych w ostatnich sezonach.

Jest nim w tym sensie, że mówi wreszcie o prawdziwych wartościach.

Aktorzy są wspaniali - od wzruszającej Antygony, półanalfabetki, Marii Ciunelis, mającej jednak niezwykle silny instynkt moralny i instynkt życia, poprzez znakomitego Saszę, Janusza Michałowskiego, stoika w nędznym ludzkim strzępie, który nie potrafi opanować drżenia rąk w alkoholowym głodzie po tym, jak żona go rzuciła dla innego, aż po wręcz koncertowo grającego Pchełkę Piotra Fronczewskiego, polskiego cwaniaczka, zdegradowanego przez wyniszczającą pracę na amerykańskich saksach, prostaka i mitomana. A jednak mimo wszystkich swoich wad, jakoś "ciepłego" wewnętrznie. Zjednującego w interpretacji aktora - chyba właśnie swoją niepokonaną wolą życia. Wolą i wciąż kołaczącą się w nim nadzieją (że "Jola przyjedzie"), nadzieją nie liczącą się z realiami, co jest tym rysem jakże bardzo polskim, znanym nam...

Zachęcam gorąco do obejrzenia nieobojętnego pod każdym względem, znakomitego spektaklu w "Ateneum".

Janusz Głowacki, "Antygona w Nowym Jorku", reż. Izabella Cywińska, scenografia Jerzy Juk-Kowarski, oprac. muz. Wojciech Borkowski, Teatr Ateneum, Warszawa 1992/1993.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji