Artykuły

Ćwiczenia z Genetem

Na inaugurację nowej dyrekcji artystycznej w Centrum Sztuki Studio po opuszczeniu go przez Józefa Szajnę wypadło poczekać kilka miesięcy. 19 grudnia 1982 nowy kierownik artystyczny STUDIA, Jerzy Grzegorzewski zaprezentował Warszawie długo opracowywany i głośny już w trakcie prób spektakl "Parawanów" Jeana Geneta. Prapremierowy w Polsce - w 22 lata po napisaniu sztuki, w 21 lat po jej prapremierze światowej (zachodnioberliński Schlosspark-Theater) i w 16 lat po ojczystej francuskiej (zespół Renauld-Barrault w reżyserii Rogera Blin).

Na prapremierę stawił się kto mógł, wszyscy byli ciekawi, wszyscy - czegoś oczekiwali, czegoś wielkiego i wszystkim "wypadało" tam być.

Przedstawienie przyjęto chłodno (większość) i niezwykle żywo, niemal jak objawienie (mniejszość). Wszyscy uznali, że interesująca to impreza, że ogromna praca, że pomysł, że na pewno "coś innego niż gdziekolwiek indziej".

Estetyka Grzegorzewskiego podziałała jak bariera. Jedni chwalili spektakl za to, że taką ma piękną i nietypową formę mimo zwietrzałych i nieodkrywczych treści, inni krępowali się wybrzydzać na formę, która im treść, dosyć prostą w istocie, zaciemniała. Ta estetyka przecież stanowiła wyróżnik, ona pierwsza określała spektakl, wyodrębniała go z powodzi innych, podobnych sobie.

Estetyka Grzegorzewskiego - język znaków teatralnych operujący skojarzeniem intelektualnym bardzo literackiej proweniencji, plastyką bardzo konkretną, kostiumem ilustracyjnym, semantycznym, dekoracjami, których zestaw idzie przez wszystkie inscenizacje tego artysty (struny fortepianowe, pałąki tramwajowe, śmigła samolotowe, puste ramy, rury, połączenia przegubowe), wreszcie sposobem prowadzenia aktorów, ich agresywną "przebierankową" charakteryzacją, ich gestyką, mimiką, rytmizowanym baletowym ruchem.

Estetyka - jak się to powszechnie pisze - co się zowie "awangardową", choć przede wszystkim: własna, odrębna, bardzo osobista i bardzo już rozpoznawalna jako jego, "grzegorzewska".

Tutaj, w "Parawanach" - gęsty ton niepokoju, intensywność przeżyć wtłoczona w te gesty, w te grymasy, te zawodzenia, rytualne skłony, obrazy jakże "teatralne", natrętne, ostro zarysowane, jakby (tak jak twarze aktorów) "zaszminkowane" nadgrą, nadefektem.

Jest to, w istocie, niezwykle interesujące.

Dla aktorów, sądzę, przede wszystkim.

Dla widza rozsmakowanego w teatrze wizji plastycznej, obłaskawionego już awangardą lat dwudziestych i sześćdziesiątych - to ciekawa próba przetransponowania tą formą treści tragicznie oczywistych: nie ma szans na cokolwiek, gdziekolwiek byśmy się nie znaleźli i czegokolwiek nie próbowali robić. Umrzemy niezrozumiani, samotni i "unieważnieni", tak jak żyliśmy nierozumiani, samotni i właściwie ubezwłasnowolnieni. Fabuła "Parawanów", cała ta saga o pewnej społeczności Algierskiej i losach jej członków, prowadzi do takich tylko przesłań. Liczy się to tylko - parawany niezrozumienia, które otaczają każdego z nas. Śmierć jest jedynie kolejnym parawanem, ostatnim z szeregu.

Ta sama treść, czy raczej ten sam sens spektaklu (i sztuki, dodać trzeba: arcydługiej, bo kilkusetstronnicowej) widzowi przyzwyczajonemu do większej komunikatywności na scenie, nie "łapiącemu" cytatów literackich i smaku samej zabawy w cytaty (choćby autocytaty) wyda się skórką, która zdecydowanie nie przewyższa ceny wyprawki. Praca intelektualna związana z wyłuskaniem z tej formy jądra myślowej prawdy Geneta (czy "raczej: Geneta odebranego AD 1982 przez Jerzego Grzegorzewskiego) pochłania wielu widzom - jak sądzę - całą cierpliwość do tego spektaklu. Zwłaszcza, że trwa długo, ponad trzy godziny. Zwłaszcza, że jego część pierwsza (do antraktu) niejako powiela w wielu wariantach podstawowe swoje układy znaczeniowe. Że zaznacza uporczywe trwanie, trwa więc odpowiednio długo i w odpowiednio powolnych kadencjach.

Wszystko to powiedziawszy, uważam, że spektakl "Parawanów" jakkolwiek by nie był nużący nawet, w naszym życiu teatralnym jest wydarzeniem znaczącym. W obu planach: treściowym i formalnym. Zresztą - tutaj bardzo harmonijnie zespolonych osobą i światopoglądem artystycznym autora przedstawienia.

Co więcej: wierzę, że będą miały te "Parawany" także swój sens społeczny i to wcale duży. Ich obecność na mapie teatralnej Warszawy stwarza Szansę - wreszcie zmaterializowaną - różnorodności propozycji artystycznych, dowodzi swojego "inaczej", swojego "także inaczej" nawet choćby i było to, "nie dla wszystkich". Sto kwiatów teatru jeszcze nam nie kwitnie, ale jednym z tych stu - odważnie awangardowym, z góry więc niejako skazanym na elitaryzm - jest przedstawienie w ośrodku - Centrum Sztuki STUDIO. Po drugie: należało się Genetowi i polskiemu widzowi zademonstrowanie tego, co ów najbardziej osławiony, chuligański i awanturniczy autor XX stulecia ma ludziom do powiedzenia. Były złodziej, pederasta, pensjonariusz więzień, zwolniony w roku 1948 (a skazany w roku 1940 na lat 10) za staraniem francuskich intelektualistów, uznany został, przypomnijmy, w roku 1952 przez Jean Paul Sartre'a za "świętego Geneta, komedianta i męczennika". Pisał prozę i dramaty, w więzieniu ("Ścisły nadzór", "Pokojówki") i na wolności ("Balkon", "Murzyni" i "Parawany"). Wystawiali go Jouvet i Brook, zabiegali o niego Cocteau, Sartre, Malraux. Legenda - Genet stał się w pewnym momencie klasykiem "genetyzmu", czytaj: destrukcji.

W Polsce niewiele go było dotąd, nie za wiele, powiedzmy ściśle. "Murzyni" w Ateneum w roku 1961 w reżyserii Hubnera, słynne "Pokojówki" Swinarskiego z krakowskiego Teatru Kameralnego (rok 1966), "Ścisły nadzór" Cywińskiej z Kalisza (rok 1972) i "Balkon" wyreżyserowany w łódzkim teatrze im. Jaracza (też rok 1972) przez Jerzego Grzegorzewskiego właśnie. "Balkon" uznany za wydarzenie, nie tylko w Łodzi.

Raptem cztery liczące się inscenizacje (bo było ich trochę więcej). I nadmiar "plotki o Genecie" biorącej się z pustki, wypełniającej należne mu miejsce.

Chociażby więc z tego względu, są "Parawany" spektaklem ważnym. Kulturowo ważnym. Wypełniają lukę, uzupełniają "o coś" naszą filozofię sztuki.

To "coś" jest, owszem, sztandarowo beznadziejne.

I jakie ludzkie, prawda? Tragiczna czczość istnienia jakiej doświadczają wszyscy bohaterowie tak bardzo jest tu dosadnie wystylizowana, że można ten pokaz nihilistycznych puent odebrać jako ozdrowieńczy szok. A rebours. Naturalnie, trzeba na ten odbiór popracować.

Aktorzy w tym przedstawieniu nie mają łatwych zadań. Wszyscy przecież bez wyjątku potrafili zaistnieć, jakby wbrew swoim przyzwyczajeniom dotychczasowym. Są tu role lepsze, gorsze, dobre i bardzo dobre. Nie chodzi o cenzurki. Wielka Prostytutka Warda w interpretacji Ireny Jun to postać świadoma swoich przewrotności, rola znakomita. Marek Walczewski jest nienaturalnie konwencjonalny w stopniu doskonałym wręcz - i o to chyba tutaj Chodziło. Jolanta Hanisz, Henryk Talar, Wiesława Niemyska (matka, Said, Leila), po prostu są. W tym spektaklu to bardzo wiele. Kadidża Ewy Mirowskiej (nie widziałam Zofii Mrozowskiej) stopniowo wytraca - na oczach widza - swój zapał rewolucyjnej algierskiej Pasionarii, by dojść do pustki za parawanem bezsensownej śmierci. Chyba najbardziej plakatowo potraktowana postać tej sagi o bezsensie i stąd najniewdzięczniejsza dla aktorki.

Napisano już: te "Parawany" się spóźniły. Owszem.

Spóźnienia, mimo wszystko, należy odrabiać. Choćby były to tylko ćwiczenia teatralne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji