Artykuły

Zakład o duszę

Cała teatralna Polska z niecierpliwością czekała na tę premierę. Jedni z podnieceniem: nie co dzień mistrz sceny bierze na warsztat arcydzieło. Inni z nadzieją na wyjście Starego Teatru z zapaści; po serii porażek, po półrocznym braku nowych spektakli, po żenujących podgryzaniach nowej dyrektorki należała się krakowskiej scenie przynajmniej zmiana tematu komentarzy. A jeszcze inni ze zgryźliwością: grupa rokoszan marząca, by nowej dyrektor Krystynie Meissner nogę podstawić, do końca liczyła, że kilkakrotnie odsuwana premiera zawali się definitywnie. 5 lipca krążyli pewnie wokół placu Szczepańskiego powtarzając z cicha "skuś baba na dziada".

Premiera się odbyła. I z całą pewnością podlegać jeszcze będzie korektom; czuło się toporność, niezróżnicowanie rytmiczne, niewyszlifowanie szczegółów tak zawsze ważnych w teatrze Jerzego Jarockiego. Niemniej widzowie tej z górą czterogodzinnej kolubryny zrozumieli chyba, że przy tak trudnym zadaniu nie wolno traktować teatru jak piekarni i rozliczać z opóźnień w produkowaniu sztuki, jakby to były bułeczki.

Od prapremiery polskiej w krakowskim teatrze Stanisława Koźmiana przed nieomal stu trzydziestu laty inscenizowali "Fausta" różni wielcy, od Kazimierza Kamińskiego po Józefa Szajnę i Jerzego Grotowskiego; trudno jednak wskazać reżysera, który by wpisywał tę pozycję pomiędzy najważniejsze osiągnięcia. Poważną przeszkodę stanowił stan przekładów: najpoprawniejsza translacja - Feliksa Konopki - była drętwa i mało nośna. Premiera w Starym to pierwszy test sceniczny nowego przekładu, autorstwa niestrudzonego w ratowaniu dla polszczyzny niemieckojęzycznych arcydzieł Jacka Burasa.

Nowy przekład brzmi dobrze w ustach aktorów: jest klarowny, komunikatywny, czasem sprawia wrażenie nazbyt uwspółcześnionego, choć zapewne Buras żadnych karygodnych anachronizmów nie popełnił. A że nie brzmi tak, jak się wielu spodziewało? Cóż, tak to jest, gdy bezpośrednie obcowanie z dziełem zastępuje kontakt per procura. "Fausta" nie było - ani na scenach, ani na półkach bibliotek; były natomiast echa mitu faustycznego, jednego z podstawowych przecież dla europejskiej myśli, filtrowanego przez romantyzm, modernizm, nowsze prądy. Dzieło obciążone zostało bagażem interpretacyjnym - może ponad wyporność klasycznie przejrzystych, chwilami naiwnie brzmiących wierszy?

W introdukcji biorą udział: natchniony (a właściwie nadęty) poeta oraz komediant i antreprener. Tony, w jakie uderzają, zawierają w sobie instrumentarium całego właściwie przedstawienia. Otulony w czerń poeta traktuje siebie śmiertelnie serio; jego postawę przejmie Faust. W błazeńskim stroju komedianta przemknie przez scenę trzeźwy Mefisto. A dyrektor teatru (zabawny epizod Krzysztofa Globisza) chodzi w garniturku z dzisiejszego sklepu. Przez cały spektakl stroje bohaterów będą skłócać czasy: chwilę po studencie jak z osiemnastowiecznych rycin zobaczymy na scenie rozrabiaków w karczmie jakby wziętych wprost z reportażu o młodocianych bandziorach. I przez cały spektakl Jarocki ani przez chwilę nie pozwoli zapomnieć, że jesteśmy w teatrze.

Tłem akcji jest uniwersum, gwiazdozbiory rozrysowane na sklepieniach przez Jerzego Juka-Kowarskiego. Aliści strasznie umowny to kosmos, z aniołkami w białych giezłach i Panem Bogiem w dobrotliwej postaci Jerzego Bińczyckiego. Czegóż innego można jednak oczekiwać w wyspekulowanym traktacie o granicach człowieczego samospełnienia, o rozumie, moralności i miłości? Jarocki świadomie ilustruje widowiskiem etapy tego dyskursu: bosko-diabelski zakład o duszę Fausta, kuszenie, czarcie popisy, miłość do Małgorzaty, zbrodnie, w końcu sabat. Wpuszcza na scenę żywego czarnego pudla (fantastycznego!) i zmyślnie przebrane koczkodany, bawi się prestidigitatorstwem Mefista, nie szczędzi dymów i pirotechniki. Buduje poszczególne sceny osobno, niekoniecznie zachowując stylistyczną ciągłość.

W przedziwnej, pół naiwnej, pół drwiącej prostocie spektaklu (prostocie nie redukującej sensów i nie korzystającej z myślowych ułatwień) jeszcze bodaj nie do końca pewnie czuje się główne trio. Jerzy Radziwiłowicz cały spektakl buczy po swojemu - tak w dialogu z diabłem, gdzie czysta retoryka zda się na miejscu, jak i w roli odmłodzonego eliksirem kochanka, co wypada znacznie gorzej. Jerzy Trela wymarzonym Mefistem będzie, gdy złośliwą ironię, przynależną "duchowi, który zawsze przeczy", zdoła zniuansować i rozłożyć: w ton już trafił, pozostały półtony. Dorota Segda gra bardziej Szekspirowską Ofelię niż Goetheowską Gosię, kładąc akcent na końcowy obłęd, nie na wcześniejsze miłosne uniesienia. Zapewne dyrygent zajmował się głównie orkiestracją i soliści nie są idealnie dostrojeni; to jednak kwestia czasu.

Dokąd zaś ten widowiskowy dyskurs zmierza? Ba! W finałowej scenie bohater ląduje na wyniesionej przez teatralny podest sielankowej łące, pod krwawym słońcem, w otoczeniu Elfów. To introdukcja II części "Fausta" - zapowiedź dalszego ciągu przedstawienia, które ma kiedyś powstać w Starym Teatrze. Domknie ono wątki, wyjaśni decyzje interpretacyjne i obrazy dziś nie do końca jasne. Bez tego dopełnienia trudno kusić się o komentowanie całego zamysłu Jerzego Jarockiego.

Nie da się ukryć, że krakowski "Faust" budzi rozmaite niedosyty. Są to jednak niedosyty na miarę Jarockiego; od arcymistrzów żąda się arcymistrzostwa.

Gdy po wakacjach inscenizator znajdzie czas na doszlifowanie kantów, będziemy mieli rzetelną i efektowną inscenizację I części "Fausta"; spektakl pięknych obrazów i klarownej myśli, na tym poziomie nie do zrobienia pewnie z innym reżyserem i z innym zespołem w Polsce. Spektakl ważny jako etap poszukiwań.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji